sobota, 11 czerwca 2011

Dzień 6

Jest za 5 szósta, kończę prostować włosy, makijaż już zrobiłam, zupełnie delikatny, zupełnie elegancki, zupełnie odpowiedni na dzisiejszy wieczór. Czarna koronkowa sukienka wisi na wieszaku zaczepionym o klamkę od drzwi, jeszcze tylko włożę kremowy żakiet, zapnę szpilki i mogę wychodzić.

Przed przyjazdem do Kazachstanu powiedziałabym, że wyglądam co najmniej śmiesznie paradując wystrojona jak stróż w Boże Ciało ziemistym poboczem topiąc szpilki to w trawie, to w jakims gruzie... cóż, w Kazachstanie, w samym centrum Almaty na skrzyżowaniu Tole Bi z Kunajeva, nikogo bynajmniej to nie dziwi. Jedynie mężczyźni pijący czarną herbatę w tureckim stylu cmojając szisze spoglądają na mnie, nawet nie ukrywając zainteresowania. Nie, nie chodzi o to, że jestem blondynką czy obcokrajowcem, tutaj aż tak się nie wyrózniam z tłumu. Trzydzieści procent mieszkańców Almaty to Rosjanie, ze swoją słowiańską twarzą wpasowuje się w tę masę.

Macham ręką by zatrzymać taksówkę, wsiadam, podaje adres łamanym rosyjskim. W samochodzie okazuje się, że mój kierowca byl wiele razy w Polsce w młodosci, gdy pracował dla rządu. Wymienia mi miasta jedno po drugim, a ja tylko dodaje Gdansk - tak, tam studiuje, Wrocław - tak, tam mieszkalam, Kraków - tak, piękne miasto, Poznan...

Wchodząc przez przeszklone drzwi do jednego z najwiekszych i najwspanialszych hoteli w miescie rozglądam się w około. Ktokolwiek wątpil w bogactwo tego kawałka świata, po obejrzeniu Hotelu Dnostyk zmieniłby zdanie. Ogromny hall ozdobiony marmurowa kolumnadą w kolorze miodowym i wyścielony puszystymi karmazynowymi dywanami robi piorunujące wrażenie na każdym, kto tylko rozgląda się w około przytłoczony przepychem interioru. Wjeżdzam na czwarte piętro - sale konferencyjną. w okół widzę grupki pięknych ludzi w jeszcze piękniejszych strojach, witam się z tymi których znam, za chwile ktoś przedstawia mnie reszcie.
Witam dyrektora! Zwracam się do szefa najwiekszego banku komerycyjnego w Kazachstanie, krótka rozmowa, tak bardzo podoba mi się w Almaty, wciąż walcze z Jat Lagiem... Tak, tak, bardzo cieszę się ze współpracy, mam nadzieję ze za rok bedzie jeszcze lepsza. Potem podchodzimy do przedstawicieli najwiekszej sieci telekomunikacyjnej w kraju, uśmiecham się, rozmawiamy, znów się uśmiecham i tak pewnie byłoby bez końca gdyby nie konwenansjer zapowiadający początek ceremonii.

Po roku ciężkiej pracy przychodzi ten moment kiedy każdy team w blasku fleszy prezentuje swoje rezultaty. Brawa, uśmiech, podziękowania. Kadencja 2010/11 z rozmachem została podsumowana, teraz czas na nas. W poniedziałek oficjalnie przejmujemy władze. Przychodzi nowe.

Dzień 5

Kolejny raz o tym jak z europejskim nastawieniem przyszło mi mierzyć się z kazachską rzeczywistością. Tym razem przyszła kolej na internet. Otwieram przeglądarkę, na pasku wpisuje www kropka boso przez step kropka blogspot.com. Ładuje się, ładuję się, ikonka latencji staje się troszeczkę denerwująca, kręci się, kręci ... w końcu opada i czytam komunikat.
Strona nie może zostać zaladowana.
Myślę, pewnie mamy problem z internetem, który tutaj jak bogactwo Wielkiej Matki Rosji, jest, tylko go nie widać. Przyłączam kabel raz jeszcze, nie, nie czas wyjaśniać dlaczego wciąż łączymy się przez kabel a nie bezprzewodowo, w kazdym razie, znow wpisuje adres, klikam, czekam, czekam i ... nic.

Wszystko wskazuje na to, że nie połącze się ze stroną swojego bloga. Przyszedł czas na sprowadzenie profesjonalnej pomocy. Piszę do brata, on sprawdza, łączy się z moim komputerem, szuka, klika tu i ówdzie, ściąga jakieś zakładki, programy... okazuje się ze strona zotała zablokowana w całym kraju. Nie wiem jak bardzo treści przekazywane tutaj stanowią niebezpieczny materiał propagandowy, wciaż blogspot.com jest nie do otworzenia.

Przez najblizsze kilka dni spisywać będę wydarzenia w dokumencie tekstowym, potem, miejmy nadzieje któraś mądra głowa wymyśli sposób dostania się do wszystkich aplikacji google.

Kolejna dziwna rzecz z podwórka. Odkęcając kran często można się natknąć na zimną wodę pod czerwonym kurkiem. Pierwsza reakcja rasowej Europejki to oczywiscie pisk
nie ma ciepłej wody!!!!
a tu okazuje się, że ciepła jest pod zimną i na odwrót. Dlaczego? Jedyne sensowne wytłumaczenie jakie dostałam było nastpenujace:
Jakoże w czasach słusznie minionych w Republikach Radzieckich wszystko musiałobyć w kontrze do Zachodniego Świata, również rury były poprowadzone na odwrót, więc po prawej zimna, po lewej ciepła. Zmieniły się czasy, zmienił się ustrój, zmieniła się i orientacja polityczna coraz bardziej patrząca na Zachód, rury zostały te same. Do sklepów zaś zaczęły napływac towary z zachodu , z kurkami "jak zawsze" europejskimi, czyli ... na odwrót.
Przy zakładaniu majstrowie najwidoczniej zapomnieli rur pozmieniać albo chociaz poprzestawiać kolorowe gałki, w końcu i tak każdy odruchowo sięga po ciepłą lewą ręką. No, moze nie kazdy...

Dzień 4

Taksówką przez Almaty.

Wyjeżdzając z Europy człowiek ma obraz pewnych rzeczy, tworzy reprezentacje obiektów i te uważa za norme. Przyjeżdżając do Azji i nagle wszystko przewraca się w głowie. W każdym z europejskich miast, w których zdarzyło mi się byc taksówką był samochód z lampą przymocowaną do dachu z napisem "taxi", najczęściej ozdobiony naklejką z numerem telefonu, nazwą firmy, czasem z ceną za kilometr.
Nawet w Indiach czy Nepalu, gdzie wszystko wydawalo się być co najmniej dziwne, wciąz taksówki wyglądaly tak samo. Lepsze, gorsze, zawsze z kogutem u gory i licznikem w środku.

Tutaj sprawa ma się troszeczkę inaczej, taksówką bowiem może być... każdy samochód spotkany na drodze. Licznik jest zupełnie nie potrzebny, cene ustala się przed wejściem do samochodu, przelicza na bloki, jakoże Almaty jest zbudowane na planie czworokątu ku, wsiada i można jechać.

Na pytanie czy to zupełnie bezpiecznę nie wiem co odpowiedzieć, sama na początku mialam pewne obiekcje, potem jakos się przyzwyczaiłam, w końcu jeździ tak każdy. Komunikacja miejska szwankuje, jest wolna i droga, taksówki bardzo tanie, szybkie i wygodne. Do tego, podobno nikomu jeszcze nic się nie stało, miejmy nadzieje ze mi też szczęście będzie towarzyszyć.

Dzień 3

Pierwszy poniedziałek, pierwszy tydzień, pierwszy normalny dzień w biurze. Biurze... czyli wydzielonej części naszego mieszkania. Zaczynam jak zwykle o brzasku, czyli w okolicach południa. Każda z moich skrzynek mailowych została skutecznie zapełniona stertą maili ze wszystkich stron świata. W któtce rozdzwoniły się telefony i poczłulam się zupełnie jakbym była tu od wieków, jakbym po prostu przeprowadziła się z jednej części miasta do drugiej.

Wieczorem pierwszy raz idę na zakupy sama, ostrożnie przechodze przez przejście dla pieszych. Nigdy wcześniej az tak ostrożna na przejściach nie byłam, ale tutaj czerwone jest przede wszystkim dla pieszych, kierowcy sie aż tak nie przejmują. Wracając ze sklepu siadam w parku, w którym widać wciąż opruszone śniegiem szczyty Tien Szan. Obok mnie dwóch gości o czymś zawzięcie rozmawia, nieopodal para śpiewa do karaoke z iphone, jakaś pani wyprowadza pieska... spokojnie wyciagam książkę, czytam "Dobre miejsce do umierania" R. Jasińskiego. Dopiero po chwili zauważam, że śpiewanie ucichło, piesek zniknął a chłopcy zaczęli się już zegnać. Jest ciemno, ulice oświetlają jedynie pomarańczowe promienie lamp ulicznych. Wracam do mieszkania, tam wciąż czeka mnie praca...

czwartek, 9 czerwca 2011

Dzien 2

Tym razem udaje mi się wstać o pierwszej czyli na domowy o 9tej. Robie zniewalające postępy. Słońce za oknem świeci tysiącem promieni, trzeba iść na dwór. Pomimo tego że jest niedziela dowiaduje się że market warzywny będzie otwarty. Zielony Market – to prawie jak wesołe miasteczko dla mnie. Przechodzimy pomiedzy straganami, truskawki, morele, świeże ananasy, potem warzywa, papryka czerwona, zielona, żółciutka, bakłażany, cukinie wyglądajace jak przerośniete ogórki, rzodkiewka, rzepka, wszystkiego pod dostatkiem! Jestem uratowana, przy najmniej do końca września, potem podobno na straganie pustki. Widzimy stoisko z jajkami, wszystkie ostamplowane i białe, pytam Sabine czy nie można tutaj dostać jajek ze wsi ona mi na to, że sama balaby się jeść takie, nie-sprawdzone. Kupuje dziesięć dużych z czerwonymi stępelkami. Idziemy dalej, im bardziej w strone dworu, tym ceny mniejsze, wciąż drogo. Dużo drożej niż w Budapeszcie, drożej niż w polskich delikatesach, a to przecież stragan.

Na straganie już różnic kulturowych dużo więcej, po pierwsze o wszystko trzeba się targować, co samo w sobie nie jest problemem, tylko jak to zrobic po rosyjsku? Intuicja mi podpowiada, że nauczenie się kilku zwrotów „za dużo”, „za drogo” czy kwot do zaplacenia będzie niezbędne Na szczęście języki słowiańskie są na tyle podobne, że rozumiem piąte przez dziesiąte, najwięcej z kontekstu. Idziemy dalej, na dworze wyłaniają się budy z ubraniami, chińskimi naczyniami, nie-wiadomego-pochodzenia kosmetykami, których słyszałam ze lepiej nie kupować, pomimo że mają naklejki nivea czy dove. No i kurczaki. Pogoda dzisiaj wyjątkowo dopisala, jest co najmniej 30 stopni w cieniu i na samą myśl o hordach bakterii czających się na białkową powłokę kurczaka robi mi się niedobrze, a to dopiero początek, w końcu są ludzie w kolejce zeby takiego kuraka kupić, wziąć do domu i przygotować na obiad...
W tych momentach bardzo się cieszę z bycia wegetarianką, cokolwiek bym nie jadła to zawsze warzywa i owoce, prawdopodobieństwo zatrucia zawsze mniejsze, no abstrahując od sytuacji ogorkowej epidemii, z która teraz walczy Europa. Dodatkowo, z trudem ale jakoś ludzie rozumieja, że jeżeli nie jem mięsa z przekonania to nie dlatego, że chcę ich obrazić. A co zrobić w momencie kiedy jadąc do innego, bardzo innego kraju, jesteśmy poczęstowani bardzo dziwnego pochodzenia mięsem? Etykieta więszości wymaga zjeść i się uśmiechnać, mi, pozwala odmówić.

Wracamy z zakupów obładowane torbami, zaczyna padać, trzeba się spieszyć.

Dzień 1 Czyli jak Ola walczyla z Jet Lag.

Nie wiem czy obudziłam się rano bo zegarek wskazywał 3cia po poludniu, wciąż w Polsce w tym czasie była jedenasta, więc jeszcze rano. No tak, pierwszy dzień, pierwsze problemy ze zmianą strefy czasowej. Plus cztery godziny do wszystkiego, do śniadania które jem tutaj w porze obiadowej, do pojścia spać o czwartej nad ranem, tylko czarnego bluesa jakos nie było, podwórko puste a ja wciąż coś pisze, czytam, sprawdzam wiadomości.

Pierwszy dzień to również pierwszy spacer, pierwszy raz wyszłam na szerokie kazachskie ulice. Wieczorem wybrałyśmy się z Sabiną na zakupy, w końcu pomimo że lodówka była pełna, ja nie miałam za bardzo nic do jedzenia. Pamietam wyraz ich twarzy gdy mówiłam:
„Jestem wegetarianką
o mój boże, dlaczego?” i te przerazone oczy wbijajace mi się w głowe aż do potylicy. Tak, jestem wegetarianką i mam zamiar wytrzymac w tym kraju na środku/koncu swiata najblizsze 13 miesięcy. Dlatego nie było rady, musiałyśmy od razu pojśc do supermarketu, gdyż kazachska gościnnoś nie mogła znieść myśli ze bylabym kiedykolwiek glodna będąc ich gościem.

Jedna z pierwszych różnic, pomimo tego ze ulice są szerokie, asfalt gładki to w większości miejsc nie ma porządnego chodnika, idzie się poboczem, a samochody po prostu mijaja jeden po drugim.


W sklepie gdy pytamy o mleko bez laktozy pytaja czym jest laktoza, o jogurt już nie pytamy. Co do zywności bezglutenowej również przepraszająco rozkładają ręce. Cóż, będziemy musiały wybrać się do sklepu z żywnością dla diabetyków, dietetyków i innych „wykolejeńców”.

wtorek, 7 czerwca 2011

Dzień 0

6:35 mama przychodzi jak zawsze na 5 minut przed ustalonym czasem zeby mnie obudzic. „Przeciez mialo być za dwadzieścia” narzekam ale jakos osuwam się z lozka i wstaje. W koncu dzisiaj jest wielki dzien, dzień 0 nadzszedl zupelnie jakby nigdy nic, sloneczny poranek jak kazdy inny, 3 czerwca dla większości ludzi to był i będzie pogodny, zwyczajny dzien. Dla mnie, dla kilku waznych osób to będzie prawdziwy poczatek kolejnego rozdzialu wyprawy. Wyprawy, która trwa już od dawna i nikt chyba nie wie ani gdzie dalej mnie zaniesie ani kiedy/czy się skończy.

Gdy zdarzylo mi się być u wróżki ta powiedziala mi, że na prawym nadgarstku mam kapłankę, na lewym wędrowca. Kapłanka strzeże mnie, wędrowiec gna przed siebie. I tak już będzie zawsze, za kazdym razem gdy będę chciała gdzieś zostać, wyjadę, gdy będę chciała gdzieś osiąść, wkrótce los karze mi spakować walizki i wyruszyc w niepewną drogę.
Baumaister w odniesieniu do Giddensowskiej koncepcji Ponowoczesności stworzyl cztery wzorce zachowań. Był tam ryzykujacy i napawajacy się szczęściem z ryzyka gracz, był spacerowicz spacerujacy dla samego spacerowania, był i turysta, który myśli ze wszystko może kupić więc placi i wymaga, był też i włuczęga, który wiecznie czegoś szuka, tułąjąc się z miejsca na miejsce ma nadzieje znaleźć dom. Nie stac go na wygodne hotele więc zatrzymuje się u dobrych ludzi, nie wymaga więcej niż dachu nad głową i kawalka chleba, chce być użyteczny przez tę chwile kiedy dzieli z domownikami szczęście i trwogę, chce zrozumieć i poznać miejscowych zanim... znów spakuje plecak, spojrzy z nostalgia na zachodzące słońce ostatni raz pijąc herbate na ganku domu swego gospodarza i wyruszy o świcie.

Pakowanie skończylysmy o 2giej w nocy, na rano zostało tylko dołożyć rzeczy do torby podręcznej i przygotowac jedzenie na droge. Już chyba nawet nie myślałam, że to jest ostatnie śniadanie z rodzicami w tym roku, nie rozczulalam się nad widokiem z okna pokoju, widokiem, który już prawie zapomniałam, tak rzadko tu jestem. Teraz trzeba się spieszyć, do Berlina nie jest wcale tak blisko, poza tym cokolwiek może przydażyc się na drodze. Drukujemy bilety, pakujemy walizki, odjazd.
Jeszcze, jeszcze, jeszcze tylko do babci i dziadka zajechać!
Tato, jedziemy do dziadkow, muszę się pożegnać.
Bylas tam wczoraj, nie przesadzaj!
Musimy, na chwile, musimy zajechac do dziadków, ja muszę się z nimi pozegnać.

Tak, to prawda bylam tam wczoraj, chciałabym być dzisiaj i pewnie jutro, i codzennie. Dziadkowie to ostatnia zapora mojego dzieciństwa, nigdzie indziej gdy przychodze nie nazywają mnie wciąż „dziecinką”, nie mówią „Jak Ty wyrosłaś” dodając po tym „zawsze będziesz nasza małą Oleńką”.
Za każdym razem gdy jestem w mieszkaniu dziadków mam wrażenie ze czas się zatrzymał, albo chociaż poważnie zwolnił bieg, tam nikt się nie spieszy, tam godzinami można debatować nad sytuacją gospodarczą na Bliskim Wschodzie popijając z wolna domowej roboty wiśniówkę babci, tudzież stanowczo za słodkie wino dziadka. I można tak trwać, trważ w nieskończoność, dopóki nie zadzwoni telefon i okazuje się ze świat nie może sobie bez nas poradzic, że trzeba iść, gnać, pędzić... pytanie tylko za czym.

Jadąc do Berlina rozmawiam z tata o przyszłych planach, takich dalekosiężnych sięgających dalej niż dziesięć lat. Z ojcem zawsze lubiliśmy rozplanowywać życie w perspektywie dlugoterminowej, sprawy codziennosci prędzej czy poźniej doprowadzały nas do ewaluacji i rewizji planów, ale my i tak czerpaliśmy nieopisaną satysfakcje z samego planowania. W końcu Bandura mawiał, że człowiek nie może osiągnać więcej niż myśli, więc nic tylko marzyć, planować, przeplanowywać i dążyć, dążyc do celu.

Tegel. Terminal C. Ważymy bagaże, 24kg i 8kg, dopuszczalne 20 i 7. Cóz zaczyna się selekcja rzeczy mniej potrzebnych od bardzo potrzebnych. Spakować się na rok w 27kg to nie lada wyczyn. Swoją drogą gdybym w życiu miała wrogów to kazałabym im się pakować i rozpakowywać, by potem znowu pakować. Nie ma co się rozczulać, tam podobno też są sklepy, ale czy dostanę bluzę jak swoją ulubioną? Raz jeszcze Giddens „lepiej się nie przywiązywać”, nie przywiązuje się, bluza i sterta innych rzeczy lądują w walizce zapasowej, która niestety zamiast polecieć do Kazachstanu, pojedzie do domu.

Żegnam się z tatą, wymieniam pieniądze na wize, zjeżdzam windą, stoje w kolejce, zdaje bagaż, znowu stoje w kolejce, odlot o 14:10, o 13:35 kończą odprawę, 13:30 - „o kur... nie mam specjalnej torebki na plyny w samolocie!” W popłochu pytam się obsługi lotniska gdzie moge je dostać, biegne przez dwie wielkie hale, wrzucam monete, automat nie działa, naciskam wszystkie przyciski, zapala się zielona lampka, automat wypluwa torebke i 50 centów reszty. Uff, pierwsza baza, biegne z powrotem, „Excuse me!” krzycze na przechodniów, wywijam serpentyny wokół niczego sobie winnych ludzi i... rzutem na tasme wbiegam do sali odpraw.

Ten kto mówil, że Ukrainian International to latajace autobusy nie pomylił się zbytnio, no poza tym ze siedzen obok siebie nie dwa tylko trzy. I już nie chodzi mi o to, że nie było tych małych telewizorków zamontowanych w siedzeniach przed, czy nawet radio (co już można spotkac w autobusach dalekobieznych) tylko raczej, ze ciężko było wyprostować nogi, krzesła były niewygodne i nie wspominając nawet o tym, że nie było nam dane dostać poduszki czy koca jak to ma miejsce w innych liniach lotniczych. Za to stewardessy były bardzo mile i pomocne, to trzeba przyznać.

Lot do Kijowa trwał 2 godziny, większość przespałam. Gdy moje dwie stopy rozmiaru 39 odziane w buty quasi sportowe staneły wreszcie na ukrainskiej ziemi, doszlam do wniosku, że jeżeli chodzi o powodzenie logistycznego i turystycznego zaplecza zwiazanego z nadchodzacym Euro 2012, będę pesymistką. Lotnisko w Kijowie, najwieksze na zielonej Ukrainie, to jeden wielki chaos. Wchodzimy do sali odpraw paszportowych, ustawiamy się w kolejki zgodnie z Ukrainian Citizens, Non Visa i Visa. Urzędnicy pracują w tempie pozwalającym przypuszczać ze to strajk włoski. Nie nie wiadomo jakie dokumenty przygotować, czy trzeba mieć tylko paszport, czy paszport i karte pokładową czy może cos jeszcze, np. jak się w moim wypadku okazało prawo jazdy i legitymacje studencka (ciekawam czy gdybym nie była studentką albo nie daj Bog nie zdala prawka to by mnie wpuszczono na terytorium czy też ludzi nie prowadzących samochodów kategorii B na Ukrainie nie chcemy?). Kolejki się zmieniają, urzednicy wołaja tłum coraz bardziej rozproszonych ludzi do nowych kolejek, każą podchodzic do visa osobą z non visa, tudziez niech już wszyscy ida gdzie chcą, a najlepiej to do diabła.
W koncu po serii nic-nie-wnoszących pytań dostaje pieczątke i moge spokojnie wejść na lotnisko. Jako że mam jeszcze około 2 godzin chcę skierować się do sali dla oczekujacych na wylot .Chce, bo gdzie iść to nie mam pojęcia. Podchodzę do umundurowanej strażniczki, pokazuje jej ze lece do Almaty i ze muszę w Kijowie czekac na następny samolot, ona patrzy troche dziwnie, pyta gdzie mam bagaż. Mowie jej, ze przeciez zdalam go w Berlinie, ona potakuje, pomrukuje kaze mi wyjść z lotniska i tam udac się do informacji lub biura UIA.


Wychodze do hali głównej lotniska, biuro UIA znajduje się na samym środku, przy okienku jedna osoba, cos tam mówi, cos tam czeka, konsulantka cos tam odpowiada, znowu czeka, za parawanem widze wystajace nogi, opadającą na ziemie spodnice, miejmy nadzieje ze ktos się tam tylko przebiera. Konsultanka patrzy się na mnie spod byka, nie ma co liczyc na uprzejmość czy chociaż uśmiech na twarzy... kapitalizm tutaj przyszedł w najgorszym wydaniu, consumer service to cos, o czym chyba zapomniano w ramach transformacji. Mówie jej, że jestem wegetarianką i chciałabym się dowiedzieć czy będę mogła coś dostać do jedzenia na pokładzie, w czasie rezerwowania biletów nie było żadnej opcji do wyboru. Ona mi na to, że ja to nie obchodzi bo to nie jej sprawa tylko moja zeby zadbać o takie sprawy. Powinnam do nich zadzwonic na dwa dni przed wylotem i ich poinformować, nawet nie chce mi się tlumaczyc co to jest consumer service.

Ide na wszelki wypadek do punktu odprawy zapytac się o swój bagaż. Bogowie nade mna czuwali, okazuje się, że gdybym się tam cudem nie pojawiła mój bagaż zostałby w Kijowie. Kobieta się niemrawo uśmiecha, troche tak przepraszająco... „tak, tak, weźmiemy Pani walizki do samolotu”. Proszę wjechac na góre, terminal F.

Jade, kontrola paszportowa, spasły użednik z koszula wystajaca ze spodni i bez krawata rozsiadłszy się na fotelu sprawdza mój paszport, karkuje strona po stronie, cmoka i obslinia palce co by kartki mu się nie sklejały... albo po prostu zebym miala wrazenie ze to on jest panem sytuacji. Ochyda. Pewnie nie pierwsza i nie ostatnia jaka przyjdzie mi zniesc z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Biore paszport i wychodze. Kontrola bagażu podręcznego. Jedna tasma, czterech urzednikow. Otyły jegomość robi masaż karku filigranowej brunetce. Szatynka przeglada gazete, a kolejny gość sprawdza cos w swoim telefonie. Kolejki nie ma. „Prosze wszystko wyłożyć do koszyków”, wykładam „Pchaj ten koszyk” gdy zobaczyli ze mam polski paszport, mówią już po ukraińsku, „no pchaj paniusiu”. Popchałam, boże, zeby już to mieć za sobą.

Wchodze do sali odlotów, jedyną restauracja jest amerykańskie bistro. Cóż, w związku z tym, że nie mam co liczyć na ciepły posiłek w ramach Ukrainian International zamawiam tam sałatkę i frytki – to wszystko na co moge sobie pozwolic bo reszta to szeroka gama steków tudzież piersi z kurczaka przyządzona na różną modłę. Jem, wychodze. Na Duty Free kupuje jeszcze butelke ukraińskiej wódki, niestety z Polski nie mogłam niczego wziąć ze zwględu na ograniczenie bagażowe, w Berlinie nie znalazłam żubrówki, tutaj też nie ma co się rozglądać za polskimi trunkami, a przecież z czymś muszę przyjechać. Wybieram tę o smaku żurawiny.

„Pasażerowie oczekujący na lot do Almaty proszeni są o podejscie do bramy C6”, zamykam komputer i ustawiam się w przykrótką kolejkę. Podaje paszport, karte pokładową, odrywają połowe, przeglądają paszport – nie mam w nim jeszcze wizy do Kazachstanu. Spojrzenie na mnie, dalej przeglądają, pozwalają iść. Wychodzimy na dwór przez duszny, gorący korytarz pozbawiony widny, przede mna w kolejce para z dziecięcym wózkiem, zastanawiam się co by zrobili gdyby np. z dzieckiem podróżowało tylko jedno z rodziców, jak by sobie dało rade ze schodami? Wszyscy czekaja przed autobusem, pewnie w środku nie ma klimatyzacji i jest strasznie duszno, w koncu na dworze jest +30 stopni.

W samolocie okazuje się że całe wyżywienie, wegetariańskie, nie wegetarianskie sprowadza się do 3 plasterków ziemniaka, chicken nuggetsa w panierce, łyżki groszku i bulki z masłem. Zjadam ziemniaki i „surowke”, dobrze ze chociaz można dostać kubeczek wina, wina ze sprite, samego nie da się wypić. Lecąc czytam „Dobre miejsce do umierania” W. Jagielskiego, tuz przed wyjazdem polecila mi ją dr. N.K. od psychologii miedzykulturowej mówiąc, że tej części świata nie da się zrozumieć inaczej jak przez reportaże. Przewodnik mówi o miejscach, o budynkach i ulicach, reportaz mówi o ludziach, o ich wartościach i marzeniach, o dniu powszednim i wielkich uroczystościach.


Budzi mnie stewardessa podsuwajaca kubek z woda „water, water, drink water”. Pije, nie wiem czy to jakas kwestia bezpieczeństwa, w kazdym razie robie co mówi. Mamy lekkie turbulencje, kapitan uspokaja pasażerów komunikatem prosto z kokpitu, „prosze zachować spokój, wszystko jest pod kontrolą” - mysle sobie, że gdyby było to by nam o tym nie mówili, eh jak zgine w przestworzach to przynajmniej powiedzą o tym w wiadomościach.
Lądujemy, braw nie ma, chyba w tej części świata to nie jest takie popularne. Wychodzimy z samolotu, czarna noc rozbłysła tysiącami świateł miasta, ustawiamy się w kolejki, wypełniamy druczki, czekamy czekamy. Podchodze wreszcie do okienka, kobieta z zaspaną twarzą ogląda mój paszport, „gdie visu?”, pokazuje jej list zapraszajacy, który mówi ze mam ją kupić na lotnisku. Prowadzą mnie do biura konsularnego, nikogo tam nie ma, strażnik z lotniska puka, gwiżdze, w koncu pojawia się niemrawy jegomość, przypuszczam właśnie ucinający sobie drzemke. Mówie mu, że potrzebuje wize, ze muszę ją kupic na lotnisku. Pokazuje list zapraszający. On każe mi wypelnić formularz. Wypełniam, pytam się co chwile co dokladnie jest napisane w liście zapraszającym (on jest po Kazachsku) więc ni jak nie moge się domyślić jak dokladnie nazywa się instytucja zapraszająca, a jak się pomyle to mogę w ogole nie dostać wizy. Pytam, dopytuje, on już na tyle zmęczony moją nadgorliwością każe mi wpisać cokolwiek bo spać mu się chce. Płace i wkrótce na jednej z kart mojego paszportu pojawia się naklejka i pieczątka. Mogę przekroczyć granice.

Ponieważ cała procedura zajęła trochę czasu, nikogo poza mną nie ma już w hali bagażowej, mojego bagażu też nie ma. Pierwsza myśl, czy w bagażu podręcznym mam wystarczająco dużo rzeczy, żeby przezyć 2 – 3 dni zanim dostanę mój zagubiony bagaż? Krótka checklista w głowie, odpowiedz potwierdzająca. Nie ma co się martwić. Podchodzę do okienka z rzeczami zaginionymi, mówię że mojego bagażu nie ma i że teraz załatwiałam wize, kobieta sprawdza numerki z moich naklejek bagażowych. „Prosze do środka” mówi, tam za drzwiami moje dwie walizki, jestem uratowana. Z wózkiem pełnym tabołków wyjeżdzam przez przeszklone drzwi z napisam „welcome to Almaty”, tam czekają na mnie Sabina, Eva i Karina. Jest już prawie 4:30.

kilka bardzo ciepłych uścisków i trzeba się wynoscić, sprawdzają moją wize, jest na 19 dni, to znaczy ze za 19 dni muszę poleciec do Kirigistanu zeby przekroczyc granice i dostać kolejną, tym razem na cztery miesiące. Idziemy po taksówkę, musimy wydostać się ze strefy lotniska, wtedy cena spada pięciokrotnie. Czarny mercedes bez oznakowan taksowki wiezie nas na rog Tole by – Kunayeva. Miasto wydaje się bardzo duże, ulice szerokie, proste, wszystko załamuje się pod kątem prostym, budynki instrumentalne, ogromne, z futurystycznym zacięciem, w blaskach świtu widać opruszone śniegiem szczyty gór.

Wysiadamy, wreszcie jestemy na miejscu. Mieszkanie jest malutkie, to tylko dwa pokoje i tam miesci się również biuro. Wszystko wygląda jak jeden długi prostokąt poprzecinany scianami pokoju i łazienki. Łazienki, to bardzo górnolotnie nazwany prysznic, do którego wchodzic trzeba w klapkach i toalety. Kuchnia miesci się w pokoju – biurze. Przezylam Indie, to tez przezyje, mysle.

Rozmawiamy jeszcze przez godzine, opowiadam o locie, o lotnisku, o ostatnim tygodniu, dziewczyny sluchają, dodają coś od siebie. W koncu okolo 5:30 idziemy spać.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Dzien - 0,25

Wrocław, jedno z tych miast ktore szczerze kochalam. Odra bardziej szara niz modra rozpasla okalajac rzeczne wysepki, Ostrów tumski z tysiacem zakatkow, w ktorych az zal sie nie zgubic, mosty, mosteczki, kladki, kladeczki, waskie przejscia, ciasne, krete uliczki starego miasta. To caly Wroclaw jaki pamietam z czasow kiedy tam mieszkalam. Pamietam sloneczne poranki i dżdżyste popoludnia, wycieczki rowerowe i spacery wzdluz wybrzeza, pamietam zachody slonca gdy gapiac sie na tarcze sloneczna spokojnie zatapiająca się w odmetach rzecznych.

W ten czwartek o 6stej rano Wroclaw wygladal jakby w ogole sie nie zmienil, moze kilka remontow wiecej, moze mniej korkow na dojazdowkach, moze... Wyskoczylam z pociagu zaspana,
Prosze Pani prosze wstawac, juz wroclaw, pociag zjezdza na bocznice...
Zaspana dojechalam na Lesnice, ostatni raz w tym roku widzialam sie z bratem, potem krotka rozmowa, tak w Kazachstanie bedzie mi dobrze, no a jak nie bedzie to wroce, taki przynajmniej mam plan. Tak bede od czasu do czasu sie odzywac, tak nie macie sie o co martwic, tak opiekuj sie rodzicami i dziadkami i jak cos to dzwon do mnie o kazdej porze dnia i nocy. Pamietaj, dzwon!

Jadac na spotkanie z T. zasypialam w autobusie, gdy sie ocknelam okazalo sie ze pomimo tego ze wybralam dobry autobus to trasa sie zmienila i zamiast do centrum jedzie na zajezdnie. Wysiadlam, wsiadlam w nastepny, potem jeszcze przesiadka, wreszcie Renoma, wreszcie jestesmy spowrotem na traku. Jestem na traku - bo ja wszystko skrzetnie planuje, kazdego dnia robie liste rzeczy niezbednych, liste potrzebnych i dodatkowych sprawunkow, nie wychodze z domu bez kalendarza, do tego uzywam jeszcze 3 Google Calendars, przypominaczy w telefonie, gdy jade gdzies mam foliowke z biletami, najwazniejszymi telefonami i mapa. W barze pije tylko dwa piwa, na sniadanie jem codziennie koktail witaminowy, pisze tylko czarnym dlugipisem, nosze tylko trzy kolory ubran jednoczesnie. Czasami zastanawiam sie, czy w ten sposob nie probuje zrownowazyc ogolnego braku rownowagi i wszechpanujacego chaosu wokół.

W koncu laduje w Galerii Dominikanskiej z T., rozmawiamy gdy okazuje sie ze on musi juz isc bo nie-zaplanowana sprawa, ktora nagle wymknela sie spod kontroli musi byc zalatwiona dokladnie teraz, coz dobrze bylo sie w ogole z nim zobaczyc. Dzwonie do Goni, zobaczymy sie zaraz, wreszcie w koncu tak dawno sie nie widzialysmy, Wielkanoc to przeciez odleglość lat swietlnych, a juz czerwiec. Az dziwne, ze kiedys nie moglysmy wytrzymac dwoch dni bez jakiegos wspolnego wyjscia, bez rozmowy twarza w twarz... potem studia wszystko zmienily, ja wyjechalam do Gdanska, Gonia do Poznania, w tak zwanym miedzy czasie bylam jeszcze w Indiach, przeprowadzilam sie do Wroclawia, bylam w Grecji, wyjechalam na Wegry a Gonia wciaz mieszkala, studiowala i pracowala w Poznaniu.

Malgorzata zawsze byla dla mnie wzorem, gdy sie poznalysmy jeszcze w zamierzchlych czasach wczesnego dziecinstwa, wzbudzala ogolne zainteresowanie. Nie tylko uroda ale przede wszystkim rozwaga i podejsciem do zycia. Przez te wszystkie lata wiedzialam ze cokolwiek by sie mi przydazylo, moge bez wahania chwycic za telefon, wykrecic numer, ktory od wiekow znam na pamiec i ... cos sie wymysli. Że moge przyjechac w srodku nocy i z najdalszych podrozy, i bedzie na mnie czekala ta sama pogodna twarz, te same ufne spojrzenie i ten sam przyjacielski uscisk.

Wtedy we Wroclawiu od Malgoni dostalam porcelanowy kubek do zaparzania herbaty, moja pierwsza rzecz w nowym biurze na koncu swiata. Nawet teraz, kiedy to pisze, w kubku wciaz zostaly dwa lyki zielonej herbaty z cukrem. Takiej jak zawsze.

Dzien - 0.5

Do Trojmiasta dojezdzam o 8:30, wysiadam na Oliwie, ide do budynku WNS. Przemywam twarz, przeczesuje wlosy, niestety nie wazne jakimi srodkami potraktuje moje wlosy czy twarz, po 700km w podrozy nie beda wygladac swiezo i ladnie. Trudno, wyrzeczenia sa elementem kazdego wiekszego sukcesu, ide do biblioteki.

Kawa, kolejny raz kawa, w kazachstanie chyba w ogole przestane pic kawe zeby zrownowazyc ilosc kofeiny jaka dostarczam ostatnimi czasy mojemu organizmowi. Czarna, mocna z cukrem, poprosze.

O 11stej spotykam sie z najukochanszym profesorem M.C. rozmawiamy, planujemy magisterke, on bardziej niz ja, ja wciaz mysle o tym czy zdam egzamin czy nie, bo jak nie to sytuacja ktora juz jest skomplikowana staje sie nie-do-przejscia. Ze spotkania wychodze pelna pomyslow, w portierni czekac bedzie na mnie koperta z materialami, testami, akruszami, wszystko co by ten rok w kazachstanie wykorzystac jeszcze bardziej.

Wpadam do gabinetu M.J. "bardzo przepraszam, myslalam ze konsultacje sie zaczynaja o 17nastej" - zaczynaja sie o 16stej, wciaz jest godzina, mozna do kolokwium podjesc. Podchodze. Test wydaje sie bardziej niz z kosmosu. Nauka, gdy nie ma mnie na zajeciach do latwych nie nalezy. Wole nie patrzec na ilosc plusow i minusow na kartce. 9/14, zdalam. Zaczynamy czesc ustna, wreszcie z gorki, opowiadam o roznicach w kontrascie w odniesieniu do kultury, mowie o tym jak miezkalam z Japonka Ayo, jak ona jadla, mowila, wyrazala emocje. Potem pytanie o samokontroli, mowie ze jestem wegetarianka, ze nie zawsze latwo jest sie kontrolowac szczegolnie z uczuleniem na gluten i laktoze, mowie dalej a tu okazuje sie ze dr. M.J. tez jest wegetarianinem, rozmawiamy o mleku sojowym i kozim... nie, to nawet nie byla strategia na slonia. Ostatnie pytanie o celach proksymalnych i dystalnych. Zdalam.

Wychodzac mowie ze nie zamienilabym Uniwersytetu Gdanskiego na zaden inny, szczerze, zupelnie szczerze. Zaden inny uniwersytet nei bylby chyba az tak przyjazny studentowi, a przynajmniej jednej konkretnej studentce. Uczyc sie trzeba, reszte mozna dogadac. Jak ktos ma pomysl na zycie to i w dziekanacie, i w rektoracie, i w kazdym gabinecie znajdzie sie rozwiazanie kazdego, nawet najbardzej zagmatwanego problemu. Szkoda tylko, ze Trojmiasto samo w sobie nie jest takie przyjemne. Nie, nigdy nie moglam do konca zrozumiec komunikacji miejskiej, zniesc przenikliwego zimna i silnych wiatrow. Coz moze to nei jest moje miejsce do zycia, przynajmniej w wieku 21 lat wiem gdzie nie chce mieszkach, szkoda ze tych "chce" jest wicaz tak duzo do sprawdzenia, ze doprowadza mnie to do frustracji. Przeciez czas goni, a w koncu trzeba znalezc sobie te jedyne, wyjatkowe miejsce, te stacje na ktorej sie wysiada, te spokojne 4 sciany w ktorych sie nie pomieszkuje, w ktorych sie naprawde mieszka.

wracam do wroclawia dzielac przedzial z uczestnikami wycieczki do Trojmiasta, dzieciaki z gimnazjum byly zobaczyc Westerplatte. Boze, Gimnazjum, kiedy to bylo? Wydaje sie byc kosmiczna przeszloscia a to przeciez jedynie 6-7 lat temu? Jakie wtedy mielismy pojecie o zyciu? Jak bardzo sie zmienilismy, dojrzelismy do oliwek, wytrawnego wina i whiskey, schowalismy do kieszeni wielkie marzenia i wlozylismy szpilki, dobrze skrojone garnitury i aktowki, czyzby?

dzien - 1

To moze troche o kalkulacji, mialam do Kazachstanu przyleciec 1wszego czerwca, bede dopiero 3 ciego stad nieporozumienie w numeracji dni. Jutro bede dopiero w Trojmiescie, a w samolocie w piatek.
Wtorek to dzien przed egzaminami, czyli dzien wielkiej nauki. Nie nie chce mi sie, tak wiem, musze.

Dodatkowo z Kazachstanu dochodza do mnie niezbyt pozytywne informacje, ze wzgledu na probemy wizowe Aby nie moze przyleciec, jego pozycje przejmuje Salte, ktora zaklada ciecia w budzecie, co bezposrednio przeklada sie na moja sytuacje finansowa tam. Rozmawiac mam z nia dopiero w czwartek, wczesniej nie mam czasu, wczesniej musze skupic sie na uniwersytecie i ogole na tym zeby doleciec do Kazachstanu.

Dzien - 2

6sta rano - z trudem wysiadam z autobusu, ciezko wyjezdzc z Budapesztu, ale juz wyjechalam, wspomnienia wrzucliam do pudelka pelnego skarbow, teraz trzeba skupic sie na sprawach najpilniejszych. Do mojego podrozniczego teamu dolaczyl Hagyma, malpiatka ktora dostalam od Asi i Kasi. Bedzie ze mna zwiedzal swiat, bedzie sie do kogo przytulic gdy juz naprawde nie wiadomo co robic, gdy juz tylko patrzec sie w sciane i plakac bo tak ciezko.

Rodzice wiaza mnie do domu, budze sie i zasypiam, opowiadam i nie mam o czym mowic, bo jak po prostu powiedziec im ze wszystko bedzie w porzadku skoro nie wiem, bo jak powiedziec ze z Budapesztu po prostu wyjechalam na chwile, bo przeciez tam wroce? Droga kreta prowadzi nas przez malownicze doliny i zakola gorskie sudetow do domu. Przyjezdzamy przed 9ta, wnosimy bagaze ale nikt nawet nie mysli o ich wypakowywaniu. teraz trzeba sie skupic na priorytetach, a priorytetem jest Psychologia Osobowosci i Seminarium Kursowe do zdania w srode w Gdansku.

W tak zwanym miedzy czasie wpadam do starego ogolniaka, spotykam sie z p. Krystyna, mowie
Lece na rok do Kazachstanu
O Boze, Ty to zawsze cos wymyslisz
opowiadam, tlumacze dlaczego, ona patrzy na mnie i wzdycha pytajac "dlaczego mnie to nie dziwi?"
Mnie juz nic nie dziwi, ide jeszcze zobaczyc sie z nauczycielem od angielskiego, on cieszy sie na moj widok, zaprasza do gabinetu, rozmawiamy o przyszlosci w ONZ, MSZ albo w strukturach Unii Europejskiej. On wciaz przekonuje mnie do zaangazowania w polityke, ja przekonuje go ze nie widze dla siebie miejsca w polityce... zatrzymujac mnie w drzwiach gdy juz mialam wychodzic mowi mi jak bardzo sie zmienilam, ze nigdy nie podejrzewal ze zobaczy az taki postep w ciagu zaledwie 3 lat.
to dopiero poczatek
mowie i biegne dalej, trzeba uczyc sie na egzaminy.

niedziela, 5 czerwca 2011

Dzien - 2

Asia wstawaj! juz 10ta
jeszcze pol godziny
Asia wstawaj malo czasu
jeszcze chwile...
Ostatni dzien w Budapeszcie a tu calkiem ciezko sie z lozka wydostac co dopiero cokolwiek zrobic, a robic trzeba wiele. Ostatnia niedziela, ostatnie chwile, zdecydowanie trzeba to uczcic, tak tak chodzmy do SPA. Najpierw sniadanie, dobra sniadanie moze byc, to chodzmy do Kasi, jajecznica, salatka, dobra kawa... mozna zaczynac dzien... kurcze juz 13sta.


Idziemy, idziemy, jaka piekna pogoda, jakie piekne slonce swieci, jakie bezchmurne niebo, idzemy idziemy, ale trzeba jeszcze kupic bilety. To juz, idziemy kupic bilety, centrum handlowe ma teraz takie ciekawe wystawy w oknach, przegladamy jedna, druga, wyklinamy ze nie mozemy niczego kupic, eh, trzeba isc dalej. "Biuro Podrozy", tak, tak to tu. Wchodzimy "Jonapot", dobra dobra, siadamy, bilet do pragi na dzisiaj poprosze. Wychodzimy, mam bilet, cudowanie.
To do SPA, tak tak, do SPA. Ale jakie te slonce cudowne, jakie te niebo slicznie niebieskie, to moze kawe. Tak, tak, kawa mrozona to jest cos czego nam zdecydowanie trzeba. Idziemy, idziemy na kawe.

Z kawa usiadlysmy na trawie, takiej zielonej, soczystej trawie, przy takiej fontannie rzeźbionej, woda tryskala, slonce grzalo i ... to SPA wydalo sie malo atrakcyjnie, wiec tak tak, zostalysmy na trawie zielonej, w sloncu co jak zar z jasnego nieba na nas rzucalo swoje promienie, pod bezkresnym niebie w srodku Budapesztu. Zostalysmy na chwile, na zawsze.


"JUZ CZWARTA" - trzeba isc. Powrot do mieszkania, zabieramy rzeczy od Kasi, Asia zabiera to co zdażylo sie u niej zawieruszyc, ruszamy do biura, ostatnie porzadki w szufladzie i mozna isc. Do, do widzenia Tompa 20.

Jedziemy do mieszkania, na koniec swiata wiezie nas linia niebieska, stacja P. i mozna wychodzic. W krotce dolacza do nas Ania, razem uderzamy do mieszkania, czeka nas misja pakowanie. PAKOWANIE - moze wydac sie dziwne, ale ja nie znosze sie pakować, przeraża mnie wizja wrzucenia wszystkiego do walizek, zamknięcia zip zamka i po prostu wyjscia. Moze jeszcze, zmieszczenia wszystkiego w walizce, a moze po prostu ze trzeba to zmiescic bo odwrotu nie ma. Nie, nie lubie sie pakowac, tak przeraża mnie to.


Taksowka zawiozla nas na Nepliget, wysiadlysmy, wszyskto zmiescilo sie w autobusie z mala doplata. Nie, to nie jest pozegnanie, my mowimy "do zobaczenia"

Dzien - 3

Planujac swoje pozegnalne party miotaja mna zawsze sprzeczne emocje, z jednej strony chcialabym zeby przyszlo jak najwiecej osob, z drugiej... najlepiej byloby nikogo nie widziec, nie rozbeczec sie na srodku parkietu, mowiac "ja nie chce wyjezdzac", nie zrobic niczego glupiego pod wplywem znacznej ilosci alkoholu i po prostu powiedziec wszystkim "nie, nie, moi drodzy to takie prima aprilis, troche spoznione, ja nigdzie nie jade...".

Oczywiscie stalo sie dokladnie to wszystko, cudownym, przewspanialych ludzi bylo wiele, osoby z najdalszych zakatkow Wegier oraz moi praktykanci, byli wszyscy wazni ludzie. Byly lzy, duzo lez, bardzo duzo lez, bylo wiele usmiechu, bylo co wspominac, bedzie do czego wracac.

Dzien - 4

Po wielu dniach nadszedl i ten ostatni, kazda chwila z ostatniego dnia tworzy mikro historie, w koncu ostatni raz zaparzam kawe z westchnieniem, ostatni raz siedzac na balkonie z nostalgia jem truskawki na lunch, ostatni raz przegladam katalogi z dokumentami, ostatni raz... a to przeciez dopiero ostatni dzien w biurze, przede mna jeszcze caly weekend, pozegnania i pakowanie.

Ostatnie spotkanie dobiega konca, strategie i sugestie na przyszly rok wyjasnione, informacje przekazane, teraz nowi, piekni, ambitni wezcie to lub zostawcie, to juz moja historia, wasza odpowiedzialność. Skonczylam. Poszlam na dol do baru i kupilam sobie pierwsze piwo od 1wszego stycznia 2011r. Wtedy, po bardzo zawirowanym sylwestrze postanowilam do konca pracy na Wegrzech nie tknac alkoholu, slowa dotrzymalam. Minelo 5miesiecy i 28 dni, wytrzymalam.

Dzien - 5

"Jestem juz w Budapeszcie" wystukuje na komorce zaraz po przekreceniu kluczem w drzwiach mieszkania na koncu swiata, jak zawsze po powrocie pisze do mamy, Asi i Kasi. Ide do kuchni, nastawiam wode na herbate, Boze juz prawie polnoc a ja jutro od rana mam szkolenia. Spac, spac, spac, wypakuje sie kiedy indziej, albo w ogole, bo w koncu z wypakowania trzeba bedzie sie zapakowac...


Nie, tym razem nie zaspalam, naprawde, moze dlatego ze zaczynalismy o 12stej. W kazdym razie ja bylam wyjatkowo wczesniej, kawa, dwie lyzki cukru, wlaczam komputer i zaczynamy. Zawsze kiedy wyjezdzam gdzies na dwa, trzy dni wracajac boje sie otworzyc skrzynki mailowej, nie zeby wszystkie te maile byly wazne, tylko dlaczego wypada na nie wszystkie odpisac? Nie zeby wszystkie byly na temat, ale wrzucenie ich wszystkich do spamu tez nie jest rozwiazaniem, w koncu kazdy przypadek traktujemy personalnie prawda? szczegolnie gdy kopiuje i wklejam te sama notke...
Witam!
Dziekuje bardzo za zainteresowanie nasza oferta, prosze czytac dokladnie!
pozdrawiam serdecznie
A.S.


Znowu przekrecam klucz w drzwiach, zbiegam z klatki schodowej i ruszam żwawo w strone przystanku tramwajowego. Noc jest ciepła, ponad 25 stopni, aż żal wsiadać do 4ki. Czas goni, jade do Asi na plotki. Czasem zastanawiam się jak to możliwe, że właśnie tutaj, w Budapeszcie nad Dunajem poznałam Asie, urodzona Poznaniankę? Dlaczego nigdy na siebie nie wpadłysmy gdy byłam na zakupach w Starym Browarze, tylko tutaj w środku Eropy odebrałam ja z dworca autobusowego pewnej wrześniowej, ciepłej nocy? Dlaczego najważniejszych w życiu ludzi spotykam przez przypadek? A może to życie jest taka serią przypadków, których nie możemy zaplanować, a nawet jeśli próbujemy z całych sił, to w pewnym momencie i tak okazuje się, że wiatr spraw przedziwnych popycha nas w zupełnie inna strone, zupełnie lepsza stronę.

Asia sie cieszy, obudzilam ja, ale i tak zaczyna od bardzo dobrego, polskiego zwyczaju i zaparza swieza herbate...