sobota, 23 lipca 2011

Dzień 37

"Czym się różni wolontariusz od pracownika?, pracownik nie robilby tak dużo!" - Po tygodniowej nieobecności pierwszy dzień normalnego użędowania równa się niekończącą ilością spotkań, maili, skypów, planów, prioretyzowania, ustalania, wdrażania i... chciałoby się powiedzieć spania, bo nawet sie rymuje z pozostałymi, jednak nie, tym razem NIE spania.

W momencie kiedy będąc wolontariuszką międzynarodowej organizacji studenckiej wystaje rano i pierwsze co robie to odpalam komputer, by potem zjeść śniadanie na przeciwko ekranu, wypić herbatę odpisując na pilną wiadomość, koniec końcow rozmawiac przez skypa mieszając ryż w garnku, co ma z założenia być obiadem. Pytam się siebie, czy to ma jeszcze jakiś sens, czy wolontariat na poziomie międzynarodowym, dumne zarządzanie organizacją czyli bycie tzw wiceprezydentem do spraw coś jeszcze wnosi do mojego szarego życia pełnego kolorów? Ok zmieniłam się podobno, podobno wydoroślałam, zmieniłam światopogląd, stałam się bardziej świadoma siebie i świata, zogranizowałam się, mam jasne plany na przyszłość, mieszkałam w kilku krajach świata, mam tysiąc czterdziestu znajomych na facebooku... pytanie czy nie dałoby się tego zrobić inaczej?

Zapewne by się dało, zapewne jest inna opcja by dorosnąć, by urosnąć w oczach siebie i bliskich. Zapewne można podróżować i bez zapewnionego programu, można czytać i dowiadywać się co w trawie piszczy nawet na drugim krańcu globu, zapewne możnaby było troche zwolnić, jeść porządnie i codziennie wyjść na spacer... zapewne.
To czego nie lubie w organizacji to, to że robi z nas młodych pracoholików. Pełnych marzeń, wiary w człowieka, wielkich ideii podboju świata, ale zawsze, pracoholików spedzających 12 - 14 godzin przed biurkiem, kosztem siebie, przyjaciół i rodziny, jesteśmy ludzmi sukcesu, którzy nie mają czasu by się nim cieszyć.

Dzień 36

W pewnym momencie w czasoprzestrzeni, pomiędzy tu i tam, pomiędzy moim i obcym, zaczynamy wracać. Powroty do swojego zdarzają się i często, i rzadko, i z uporem próbując się  nie przywiązać do miejsc, rzeczy i ludzi, i z tęsknotą za tym wszystkim co nasze i nie nasze, a jednak jakoś bilskie.

Po półtora miesiąca w Almaty, idąc pod górkę, to z górki uświadomiłam sobie, że ja wracam do Almaty, ze wracam do siebie, do mojego mieszkania, w którym mam swój pokój, swoje łóżko i szafe pełną niepotrzebnych ubrań. Zatem najgorsze okazalo się prawdą, przyzwyczaiłam się, do doliny gór Tien Szan, do zgiełku szerokich ulic, do ludzi patrzących na mnie z uśmiechem, do melonów, babuszek i zatłoczonych autobusów.  Almaty stało się częścią mnie, integralną jak ręka czy duży palec u stopy. Już nigdy nie powiem że byłam w Almaty, w Kazachstanie, tylko przyznam że mieszkałam tam i żyłam, że zostawiłam cząstkę siebie, której już nigdy nie dostanę spowrotem, ze dostałam od babuszki cząstkę mnie, która już zawsze będzie odpowiadała na pytanie "kim jestem".

niedziela, 17 lipca 2011

Dzień 35

Wszystko co dobre, kiedys musi sie skończyć, po czterech dniach bez wytchnienia konferencja dobiegla końca. Podsumowując przedsięwzięcie musze przyznać, że odniosłam straty w postaci utraty głosu, energii oraz niedoboru snu. Z drugiej strony zyskałam większe spektrum dla zrozumienia społeczeństwa tutaj, ich tradycji i zwyczajów przez co łatwiej mi się odnaleźć w dolinie Tien Szan. Po zakończeniu ostatniego oficjalnego spotkania w akcie spontanicznej uciechy wskoczylismy do basenu by dac upust miksturze emocji wrzącej wewnątrz naszych rozpalonych .... ok no dobra, po prostu wskoczylismy do basenu bo chcieliśmy sie pochlapac i bylo gorąco.

Wróciliśmy, przebraliśmy się i kończyliśmy się pakować, ściskać wszystkie rzeczy w zawsze za małych torbach, dogadywać co do tego kto weźmie rzeczy wspolne, flipczarty, markery, projektor, przedłużacz... Po domknięciu walizki wystawiłam ją za drzwi, ostatni rzut oka na pokój, ok w miare w porzadku, śmieci nie ma, nic nie zostało, można taszczyć rzeczy na dół. Łapie za rączke walizi i w tym momencie jeden z chłopców stojących obok mowi "niet, niet", podbiega i zabiera mi walizke. Ja na to "its ok, i can handle" i biore spowrotem walizke, Salta, która stała nieopodal, mówi. "ona z Europy, tam to normalne".

Na dole Salta tłumaczy mi, że własnie obraziłam tego chłopca. Nie uszanowałam jego oferty pomocy, jego dobrej woli i dobrych manier. Ona co prawda powiedziala ze w Europie to normalne, ze kobiety noszą swoje walizki ale nie wie czy on napewno to zrozumiał. Mówie jej, że gdyby torba była ciężka to pewnie bym sama go poprosiła o pomoc, ale chyba niewiele to zmienia. Zasada to zasada, tu obrazą męskości jest gdy kobieta w ogole cokolwiek ma nosić poza jej własną torebką.

Wracając do mieszkania zastanawiam się nad konsekwencjami takich zwyczajów, Teoria Seksismu Ambiwalentnego dowodzi przecież, że szarmanckość z jednej strony, przekłada się na dyskryminacje z drugiej. Tylko co jeśli tej dyskryminacji kobiety w Kazachstanie nie zauważają, jeżeli tak do niej przywykły, że stala się normalnością i każdy inny model, bez Niej wstającej rano by zrobic Mu śniadanie, bez marzeń młodych dziewcząt by znaleźć bogatego męża i rychło wyjść zamąż, bez przynoszenia herbaty bo On nie powinien wchodzic do kuchni, bez wreszcie przepuszczania Jego przodem bo Ona nie ma prawa przekroczyć mu drogi.... nie bylby dla nich dyskryminacją tudzież przewróceniem do góry nogami rzeczywistości społecznej? Pytanie czy z naszymi pięknymi standardami mamy prawo wchodzic w butach do ich domów i przewracać na naszą jedynie słuszną modłe ich normalność?