poniedziałek, 13 czerwca 2011

Dzień 10

Kolejny raz w tej historii coś się zaczyna, gdy coś innego musi się skończyć. Za kilka godzin Eva, dziewczyna przez którą i w ogromnej mierze dzieki której tutaj jestem, będzie ostatni machała mi na lotnisku. Po 392 dniach przyszedł jej czas pozegnania z Kazachstanem, do którego pewnie nie raz jeszcze przyjdzie jej tesknić, a może nawet i wrócić. Jutro o pierwszej po poludniu odprowadzę na stację kolejową Almaty 2 Sabinę, uśmiechnę się do niej na dowidzenia i wrócę zupełnie sama do zupełnie pustego mieszkania.

Nie, nie bedzie ani miło ani szczęśliwie, nie będzie z kim pomarudzić że znowu trzeba gotować obiad, ani pośmiac się tak z niczego. Bedzie pusto, tak pusto że aż głucho. Tak, rozumiem że one obie są podekscytowane, że cieszą się że wracają do domu, do mamy której nie widziały stanowczo za długo, do taty którego nie ściskały od wieków. a ja? Znów będę gapić się w ścianę, znów będę siedzieć godzinami wpatrzona w komputer z nadzieją, że ktoś napisze jakąś wiadomość. Będę czytać i oglądać filmy, albo nie czytać i nie oglądać i tylko liczyć dni aż wreszcie ze Szwajcarii przyleci Salta i zupełnie nowy rozdział będzie można uznać za rozpoczęty.

niedziela, 12 czerwca 2011

Dzień 9

Robie dzisiaj zakupy sama, sama idę do sklepu. Na liście czytam kolejna pozycje "oliwa z oliwek", pakuje do koszyka rodzinne opakowanie humusu i rozglądam się za oliwami. Obok stoi żółty foliowy woreczek z ustnikiem, na żółtym nieprzeźroczystym tle narysowane oliwki, napisane 67%. Myslę sobie, moze mają w sklepie jedynie taka oliwe zmieszaną troche z olejem, trudno przeżyje do czasu kiedy nie znajde sklepu ze zdrową żywnościa i nie kupię świeżo wyciskanej.

Najmniejszy woreczek ląduje zatem obok wody mineralnej, kilku puszek z warzywami, platków kukurydzianych i reszty najbardziej potrzebnych rzeczy. Staram się jeszcze kupić kilka tubek z kosmetykami, uśmiecham się na widok polskiej Eveline czy Belli. Wciaż o ile artykuły higeniczne belli są opisane po polsku, angielsku i rosyjsku, na Eveline jedynie cyrylica. Co by nie wpakowac się w tarapaty z kremem przeciwzmarszczkowym wybieram Himalaye.

Wracam do mieszkania powolnym krokiem obładowana dwoma płóciennymi torbami. Na jednej dumnie widnieje logo Uniwersytetu Gdańskiego, druga prezentuje moje upodobanie do zdrowej żywności - innymi słowy cała ja. Oczywiście idę pieszo, bo zdrowiej. Otwierając drzwi przekręcam w dłoni breloczek z wegierska papryką. Zastanawiam się co teraz dzieje się w Budapeszcie? Jaka mają pogodę? Czy już się szykują do wyjścia w miasto w tę sobotnią, letnią noc?

Rozpakowuje torby, rozkładam rzeczy w lodówce i pytam Sabinę dlaczego w sklepach mają oliwę jedynie 67% i w takich dziwnych opakowaniach. Ona patrzy się na mnie dziwnie, po chwili prycha śmiechem.
Olu, to nie oliwa, kupilas majonez

Dzień 8

Po całym tygodniu wrażeń znowu przyszedł weekend, spokojny, leniwy poranek trwał o wiele za długo, słońce świeciło, bylo gorąco i duszno. Mozna było wyczuć w powietrzu nadchodzącą zmianę pogody, można było wyczuć w powietrzu że za chwile zacznie się burza. Zaleje chodniki, po poboczu będą spływać stróżki wody lączące się gdzies dalej w rwący potok deszczówki. Woda spłucze zakurzone ulice, da wytchnienie drzewom i krzewom, powietrze się nawilgotni i wreszcie będzie można oddychać pełną piersią

Kiedy bylam malą dziewczynką i mieszkaliśmy jeszcze w bloku z balkonem na pole i las zawsze z bratem wychodziliśmy i wgapieni w niebo oglądaliśmy letnią burze. Sebastian tłumaczył mi przyczyny powstania burzy konwergencyjnej, burzy spowodowanej zmianą frontów oraz skąd biorą się pioruny. Razem liczyliśmy wolno sekundy od błysku do grzmotu. Mówił
"światło ma wiekszą prędkość od dźwięku zatem najpierw widzimy błyskawice, dopiero kiedy dzwiek dojdzie do naszych uszu mozemy usłyszeć grzmienie. Interwał czasu pomiędzy może dać nam informacje o tym gdzie teraz znajduje się centrum burzy, bo droga to wypadkowa prędkości i czasu..."
acha odpowiadałam i z otwartą buzią wspięta na taboret wyglądałam przez szczebelki podziwiając teatr natury.

Dzień 7

Budzik dzwonił i dzwonił, Janosik hardo donosił, że trzeba już wstawać. Ale jak tu wstawać jak znowu spać poszłam o świcie? Zwlekłam się z łóżka o 10:40 czasu miejscowego, o 11stej Gio czekał już na mnie na skrzyżowaniu dróg.
Gio, aka Bartek Gazówka, to znajomy poznany wieki temu w Indiach. Przez zupełny zbieg okoliczności zostaliśmy współlokatorami na Dayanand Collony, w mieszkaniu na czwartym piętrze całkiem znośnego budynku w centrum New Delhi. Przez większość mojego pobytu w Indiach, Gio, rozeznany już w hinduskiej rzeczywistości i doświadczony przez los pomagał mi w większości normalnych-nie-normalnych spraw. Mówił gdzie jechać do lekarza, gdzie kupić lekarstwa, co zrobić na wypadek gdyby. Nie, prawdę mówiąc nigdy nie myślałam że zdarzy mi się kiedykolwiek zobaczyć jeszcze jego przeuroczą, odrobinę pożółkłą twarz. A jednak, dzisiaj, dokładnie o 11stej spotkałam się kolejny raz z Bartkiem Gazówką, w samym centrum Almaty, do której nie przypuszczałam że kiedyś zdarzy mi się przylecieć.
Poszliśmy razem na herbatę, powspominaliśmy stare, dobre czasy. Ponażekaliśmy na Indie i zatęskniliśmy za Old Monk Rum, Saruginii market i "Riksha, baya!". Potem gdy znowu okazało się że Gio bedzie moim źródłem informacji surviwalowych zaczął mi tłumaczyć co i gdzie załatwiać, jak się zachować, z kim nie zadzierać, na co uważać... Dostałam mapę, kilka wizytówek i wiele wskazówek "na życie". Potem ochoczo wyruszylismy w poszukiwanie bezprzewodowego internetu w najlepszej dla mnie ofercie. Po dłuższej rozmowie z konsultantką podpisałam papierek i z dumą mogłam powiedzieć ze teraz w Kazachstanie będę w zasięgu...

Po powrocie do biura czekał mnie skype, pilna rozmowa z szefową, która obecnie znajduje się w Brnie, potem kolejny skype już prywatny. Czy to nie zaskakujące, ze większość znajomych dopiero kiedy się wyprowadzam na drugi koniec świata zaczyna wyczuwać silna potrzebę afiliacji i zamiast wtedy jeszcze twarza w twarz, dopiero tu przez łącza internetowe kiepskiej jakosci rozmawia o wszystkim i o niczym? Nie, broń Boże żeby mi przyszlo narzekać, dla mnie to zawsze Big Mac uśmiechu, porozmawiac po polsku nie koniecznie o sprawach pilnych i ważnych, po prostu po gadac, cieszyć się z małych rzeczy i zazdrościć tego, że w Polsce świeci slońce i weekend sie zbliża, i że bedzie ognisko, namioty, plaża... I pewnie możnaby tak rozmawiac bez końca gdyby...
Ola, gdzie jestes? Wszystko w porzadku, czekamy na Ciebie w KIMEP, dzisiaj Twoje powitalne party
w natłoku spraw zapomniałam zupelnie o umówionym spotkaniu, sporo spóźniona otwieram drzwi sali, uff część oficjalna jeszcze się nie skończyła, zdążyłam.

Po przydługiej i odrobine przynudnawej części oficjalnej wychodzimy na miasto. Kierunek Czukotka! Sporą grupką przechodzimy przez park i ustawiamy się przed wejściem do klubu. W Kazachstanie spożywanie alkoholu jest dozwolone od 21 lat, tym samym do pabów, dyskotek, klubów etc również. Ku memu zdziwieniu, okazuje się, że z całej grupy tylko ja, Alicja i Elina są "pełnoletnie". Reszcie nie udaje się wejść. Albo może by i się udało gdyby ktoś bardzo inteligenty, ze swoim American English Accent nie podszedł do ochroniarza z plikiem banknotów i swoim paszportem na którym jak byk napisane data urodzenia 1990. Oczywiscie po tym incydencie musielismy się nawet wynieść z ogródka.
Wciaż bardzo zdecydowani na przetańczenie tej nocy zdecydowaliśmy się na Copacabane. Dwoma taksówkami podjechaliśmy z piskiem opon pod drzwi wejściowe, by tam dowiedzieć się, że wejście do klubu kosztuje 2000TG czyli mniej więcej 10 euro. Dwa tysiące wejściowego przerosło nasze możliwości finansowe wiec znów trzeba było się wracać. Do trzech razy sztuka, wybraliśmy się do Pinty, pubu z live music i małym parkietem do tanczenia. Akurat swój koncert miała kubańska kapela, rozsiedliśmy sie wygodnie, zamówiliśmy trzy wielkie dzbany piwa i po chwili już byliśmy w ferworze tańca wygibańca.