sobota, 2 lipca 2011

Dzień 26


Impreza w stylu na wysoki polysk. 

Cóż innego można robić w piątkowy wieczór w sercu Kazachstanu? Czukotka to mekka imprezowiczów niezależnie od wieku czy orientacji ... muzycznej. Miejsce w samym środku miasta, w parku przy ulicy Lenina. Klub zacny, dwupietrowy z tarasem i muzyką na żywo. Piwo leje się tu bystrymi strumieniami, inne trunki też goszczą na stołach i przy barze, publika to tańczy, to pije,to dyskutuje przy oparach alkoholu zmieszanego z kadzidłem i tytoniem. 

Panny wystrojone w odblaskowe mini spódniczki, bądź modne teraz zwiewne, szerokie spodnie w stylu hinduskim, ozdobione perfekcyjnym makijażem na wysoki połysk, ruszają na parkiet stukając szpilkami swoich zdecydowanie wysokich obcasów. Panowie już zakasują rękawy kolorowych „koszul na kant”, szybko wypiając szota za szotem dla poprawienia animuszu i dodanie odwagi. Potem tylko szybka wymiana spojrzeń, gadka szmatka i już są razem na parkiecie, już on obejmuje jej nagie ramie, już wymieniają się numerami telefonu i cokolwiek mają jeszcze do wymienienia począwszy od uśmiechu skonczywszy na płynach ustrojowych. Piątkowa noc żądzi się swoimi prawami, Bachus przejął stery po całym tygodniu ciężkiej pracy, teraz czas zabawy, czas uciecy, czas nie-myślenia i nie-zastanawiania się, czas działania, czas impulsu, czas imprezy na wysoki połysk. 

Zatem wiele się nie zmienia. Niezależnie od strefy czasowej impreza w piątek wygląda zupełnie tak samo. Kluby mają podobny wystrój, grana jest podobna muzyka, nawet piwo wszędzie podobnie smakuje. I damskie rozmowy w toaletach na te same, odwieczne tematy... I męskie przechwalania się zupełnie podobne, te same znane już schematy, te same znane już priorytety, i ta bliska myśl, dokąd to wszystko zmierza?

Wracając do mieszkania w deszczu tej ciepłej nocy zastanawiam się czy to my się zmieniamy, czy to świat się zmienia. W poszukiwaniu różnorodności wyruszamy na drugi koniec świata by stojąc w klubie zupelnie podobnym i sącząc zupełnie podobnego Jacka Danielsa zauważyć, że niezależnie od miejsca, jesteśmy tacy różni i tacy sami.

Dzień 25

Czytam! Czytam napisy, ogłoszenia, etykietki, bilbordy, promocje, ulotki... Przechodzę się ulicami Almaty z oczyma dookoła głowy polując na nowe wyrazy, nowe stwierdzenia, zdania. Na głos składam litery, dumam nad znaczeniem. A gdy już rozszyfruje kolejny zlepek znaczków, napawa mnie radość trzylatka, który sam przebiegł od jednego końca pokoju do drugiego bez wywrotki na środku dywanu. Łał, myśle sobie, gdy coraz częściej bez pudła udaje mi się przeczytać i zrozumieć. Wreszcie, powoli i ze swoistym trudem, ale zawsze, wychodzę ze świata niezrozumienia w świat pełen barw.

Idąc tak sobie i czytając wszystkie napisy po drodze kolejny raz zaczepia mnie jegomość w odrobine starszym od mojego wieku. Mówię bardzo grzecznie, "nie gawari pa ruski", bo przecież jeszcze nie mowie, a nawet gdybym mówiła to pewnie on zapyta o droge, a ja drogi nie znam. Ale on zaczyna po angielsku. Podaje mi rękę i się przedstawia, "no nie, akwizytor" myślę i z grzeczności podaje swoją i mówię, że mi miło i sie spieszę. On zagaduje, pyta skąd jestem i jak mi się podoba miasto... "eh" wzdycham, odpowiadam i przyspieszam kroku.
Niestety drogi w dół ulicy Lenina jeszcze spory kawałek, a gość nie wydaje się żeby miał zamiar zaraz skręcić. On pyta się mnie czy go lubie i mówi że on mnie np bardzo... odpowiadam "nie przywyklam zeby ktoś zagadywal mnie na ulicy..." on wręcza mi wizytówke i mówi żebym do niego zadzwnila
Mijam niebieski kantor, wreszcie na przecznicy pojawia się napis Tole Bi... mogę skręcać i wreszcie rozstać się z jegomościem. Mam tylko nadzieje, że za mną nie pojdzie. Uf oglądam się, nie poszedl

Wizytówka ląduje gdzies głęboko w torbie, idę już sama do mieszkania. Wieczorem pytam jeszcze innych znajomych dziewcząt czy takie sytuacje im się zdażały.. zaprzeczają. Widać tylko ja mam takie szczęście ...

Dzień 24

Pada. Znowu pada. Promienie słoneczne z trudem przebijają się przez gęste chmury by w ich świetle pojawiła się tęcza. W Kazachstanie nawet kiedy świeci slońce, pada. Nie, to nie jest bynajmniej znajoma wszystkim mżawka, taka co to nawet można nie zorietować, tutaj, jak pada to po prostu pada. Ulice zmywa tafla wody a na chodnikach tworzą sie strumienie. Pada przez chwile, no powiedzmy pół godziny, by potem wyszło słońce, i tak w kole Macieju... bez przerwy od kilku dni.
Słońce, chociaż się stara i dotyka promieniami powierzchnię ziemi, jest jednak w tej walce na przegranej pozycji. Z deszczem nie ma żartów, jak pada to już na całego, szaleje deszcz, szaleje, zalewa, wymywa, wypłukuje do póki się nie znudzi i sobie na troche nie odpocznie.

Wtedy też Słońce wychodzi, sprawdza, osusza, rozświetla niebo, wzbudza i uśmiech, i zakłopotanie. Bo jak tu się nie kłopotać, kiedy wiadomo, że słabe sloneczko z deszczem sobie nie poradzi? Jak ten przyjdzie to słońce, może sie co najwyżej schować, za chmurki. Dlatego nawet ono patrzy na uniesione głowy ze smutną mina przepełnioną bezradnością, patrzy i mówi "ja tu tylko sprzątam, co ten chuligan napsocił".

Strumienie z chodników wpływają do rynsztoków, ulica wycycha, a ubrania, tych co zmokli w czasie deszczu, schną spokojnie na sznurku opalając się w promieniach wyłaniającego się zza chmur Słońca. Ludzie w pośpiechu otrzepują parasolki i wyruszają załatwić sprawunki, dzieci puszczają papierowe statki o oceany kałuż bądź bawią się skacząc z jednej w drugą robiąc przy tym głośne plask.

wtorek, 28 czerwca 2011

Dzien 23


Bukwa, dzisiejszy dzien jest pod znakiem bukwy. 

Bukwa znaczy litera. Dzisiaj pierwszy raz w zyciu czytalam po rosyjsku.  A, Be, We, Ge... troche sie mozna pogubic, sczegolnie gdy Be to Wu, a C to S czy H to od dzisiaj nic innego jak N. Do tego jeszcze znak twardy i miękki, spółgłoski zależne od samoglosek i cała sterta dziwnych znaczków. Wciaż, pierwsza zupełnie oficjalna lekcja rosyjskiego pomimo ogrmonego wysiłku intelektualnego należala do bardzo przyjemnych doswiadczen. Po półtory godziny katorgi z cyrylica przechodząc się ulicami moglam przeczytac: obuwie, zniżka, kasa, cena, Astana i inne znaki bombardującego mnie zewsząd języka.  Wiem tez, że mi nazawut Ola i ze skolka stoi? znaczy ile kosztuje. 

Moze tym razem szok kulturowy nie będzie aż tak straszny jak ostatnim razem?

Po powrocie z lekcji dzwonie ze skypa do babci. Babcia wie, że we wtorek przed poludniem bede do niej dzwonic, to taka nasza tygodniowa rutyna.  Rozmawiamy, opowiadam o Kirgistanie, o Kazachstanie, babcia siedzi z mapą przy stoliku i sprawdza. 
"Almaty to tam na południu, a na dole jest jeszcze Kirgistan i Biszkek, tam bylam w tym tygodniu" - tłumaczę
"Acha, a w Kirgistanie są góry Tien Szan, tak" - pyta
"Tak, 95% kraju to góry"
"Acha" odpowiada
Kto by pomyślał, żeby w wieku 82 lat studiować mapę Azji Środkowej? Sprawdzać pogodę w Almaty specjalnie przełączając na kanał z pogodą dla świata?
Moje życie zmienia się jak w kalejdoskopie, z Indie, Grecja, Węgry, Kazachstan, to tu, to tam, to Europa to znów Azja... Wodze palcem po mapie, wybieram miejsce, kupuje bilet i wyjeżdzam. Jednak konsekwencje moich wyjazdów to nie tylko ja, taka bądź inna, troche bardziej dojrzała, pewna siebie, uparta, troche bardziej szczęśliwa, beztroska i wierząca że ludzie po prostu są dobrzy. Moj tryb życia to duma i zmora ludzi mi bliskich. To szczęście z kazdej pocztówki, to smutek gdy przychodzi niedziela a mnie znów nie ma za stołem podczas rodzinnego obiadu. 

Moi dziadkowie przyzwyczaili się do rozmów co wtorek, do studiowania map, do czytania reportaży i przewodników. Rodzice maja konta na facebooku, śledzą zdjęcia z albumów online i zagadują do mnie na gtalku. Wszyscy liczymy dni do świat.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Dzień 22


Niedziela w koncu przychodzi, nawet kiedy wypada w poniedziałek to i tak, jest to niedziela.
Niedziela to stan, to obudzic sie w samo południe, przeciagnąć i przewrócić na drugi bok, to wyjść na dwór i cieszyć się słońcem, to spędzic kilka godzin pisząc badź czytając, to nie musiec sie spieszyć, nie musiec na nic czekać, nie musieć odpowiadać na oficjalne maile, to zielona herbata z cytryna i cukrem, to jajecznica na obiad i przejażdzka na rolkach po poludniu.
Niedziela to stan, to filar tygodnia na który się czeka,i który wcześniej czy później musi nadejść. To element odwiecznej równowagi, dzień konca i początku.


swoja drogą, o ile w Budapeszcie przez rok nie mogłam znaleźć kisielu, tu był na półkach większości sklepów. Wciaż saszetki niby podobne, zawartość zupełnie inna. Kisiel kazachski jest supelnie inny, zupełnie przeslodzony i niepodobny do naszego. Naszego, znanego, domowego, z cukrem ale bez przesady, owocowego jak zawsze i o przyzwoitej konsystencji kisielu!

Dzień 22

Sama się na to zgodzilam, podpisałam cyrograf, kupiłam bilet i w pelni świadoma tutaj przyjechałam. Ja, Aleksandra, z domu Sawicka, zgodzilam się na różnice kulturowe możliwie w negatywnych dla mojego poczucia dobrego smaku czy wygody skutkach. Zgodziłam się i masz Ci babo placek. 

Po 24h na lotnisku, ciężkiej batalii by dostać bilet za który zapłaciłam, jeszcze cięższej by w ogole przejść odprawę celna w Almaty i wydostać się z lotniska, potem targowaniu się w monsunowym deszczu dojechałam do mieszkania by... we własnym mieszkaniu, własnym pokoju, własnym łóżku i własnych kapciach znaleźć Dorote. Dorota, Bogu ducha winna brunetka z Czech, z zakłopotaniem podaje mi ręke, przedstawia się i mówi że Kazaszka, która odebrała ją z lotniska rano powiedziala ze ma tu zostac, zaczekać.  następnego dnia ma po nią rano przyjechać,  pokaze jej miasto i wsadzi do pociagu do Tarazu. 

Do tego czasu Dorota miała zostać w mieszkaniu i sie rozgościć, słowem czuc jak u siebie w domu. Bylo już grubo po 1wszej, więc nie było czasu na dyskutowanie, Dorota nawet nie wiedziała, że dzisiaj wracam, myślała że zostanie sama w mieszkaniu. Zabrałam swoje prześcieradło, jakiś koc i położyłam się spać na kanapie, przecież w środku nocy nie będę dziewczyny wyrzucać, nawet tlumaczyć że moje łożko to ... z reszta, przecież nie jej powinnam to tlumaczyć. 

O 9tej rano do mieszkania przyszła K. z dwoma kolejnymi osobami, Gabriella ze Slowacji i Mikiem z Holandii. Widząc, ze jestem wciaż w piżamie i na kanapie wciaż lezy koc pod którym spalam, K. zabrała wszystko i wrzuciła do drugiego pokoju. Przecież nie mozna takich rzeczy gościom z zagranicy pokazywać. Kazała im się rozsiąść, zapytała czy zrobić im herbatę, zapewniła że jakby chcieli to mogą się tutaj wykąpać, położyć, wyspać, zostawić bagaże... normalnie czym chata bogata. Jedyne na co mogłam sobie pozwolić to patrzenie z oslupieniem na Karinę rządzącą się moim mieszkaniem. Rozumiem, to mieszkanie z przydziału, ona teoretycznie ma do niego rowne prawo, ja nawet rozumiem gościnność, tylko ja też w pewnym sensie jestem jej gościem...  

Koniec, konców K. przygotowała łózko dla Mika, Dorota położyła się na kanapie, a mi zostal już tylko fotel.  Poszłam do sklepu, lodówka bowiem świeciła pustkami, a ja ostatnio jadłam dwa dni temu wieczorem.  Wróciłam, by dowiedzieć się, że Karina wysprzątala cale mieszkanie w czasie kiedy byłam w Biszkek, cóż ... gdybym wiedziala, że będę kogokolwiek gościć to pewnie wziełabym to pod uwagę... 

Kiedy wreszcie „moi goście” poszli zwiedzać miasto zabrałam się za sprzątanie, zupelnie jakbym nie miała co robić w niedzielne popoludnie. Chociaż prawdę mówiąc nie miałam zbyt wiele rzeczy do zrobienia, internet nie działał, poprzecinane zostały kable, a ja nie umiałam tego naprawić. Więc jak każda pożądna Kazachska kobieta zaczełam od prania prześcieradeł potem wyszorowałam łazienkę i kuchnie by koniec końców wymyć podłogi.  Poszłam na targ po warzywa i do kawiarnii, by na chwile chociaz połączyć się ze swiatem. Pierwszy raz w życiu zamówiłam też herbatę po rosyjsku. Siedziałam, pisałam, sprawdzalam poczte, nawet nie zauważyłam jak zaczęłam śpiewać zupełnie nie pod nosem... a co tam, jestem turystą, turyście wolno! Taka moja zemsta za poranek pełny gościnności.

Wracając do mieszkania na ganku zastałam radosną gromadkę, z sześciu osob znalam tylko trzy, to znajomi K. Przyszli odprowadzic naszych gosci na pociag. No dobra, niech sobie przyszli, rozsiedli się, wyszli. Znowu zmiotłam i umyłam podłogę, i patrze na ten przerwany kabel, patrzę i myślę. „Łączenie kabli od telefonu powinno byc zawarte w podstawie programowej szkoły średniej w ramach fizyki, przynajmniej w klasach profilu mat – fiz”. U mnie nie bylo, niestety i teraz patrze na ten kabel i mysle. Myśle ze interent by sie przydał, myśle ze nie mam pojecia jak połączyc kable zeby działało i nawet nie wiem jak odłączyć prąd bo przeciez w jednym z nich jak nic płynie. 

Zdecydowanie trzeba zdjąć osłonę z miedzianych kabelków,do dyspozycji mam deskę do krojenia, nóż i pensete z gumową osłonką. Bogowie, cóżeż i to za opatrzność losu, że w ogole mam te pensete z osłonką! Dobra, do dzieła. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw, skreśleniu z listy osob, które mogłyby mnie wyręczyć, a trzeba przyznac że zazwyczaj wiele jest takich jegomości, blondynka też potrafi. To siadam przed kablami, mocuje się, nacinam, podważam, rozważam... w końcu osłonki kabli zostały spacyfikowane. Teraz trzeba to wszystko połączyć... 4 kable z jednej strony, z drugiej 2, to daje mi 3! możliwości, znaczy 6. No nie najgorzej. Zaczynam od najprostrzego, dwa kabelki z jednej strony do dwóch z drugiej... 

Gdy w słuchawce telefonu pojawia się sygnal, moje malutkie, skamieniałe serce napawa duma! Jestem połączona ze światem! Teraz trzeba to jakos zabezpieczyc i mozna  uruchamiać komputer. Taśma klejaca okazuje się jedynym słusznym rozwiązaniem, przynajmniej do czasu kiedy nie kupie izolacyjnej. 


Juz przeglądając sterte stron www myśle sobie, ile jeszcze razy zdaży mi się zrobic tutaj cos, czego nigdy się po sobie nie spodziewałam? Ile niemożliwych granic jeszcze przeskocze, nawet nie zdając sobie sprawy, że już stoje na drugim brzegu?

niedziela, 26 czerwca 2011

Dzień 21

Sobota zaczyna się w  momencie kiedy zegar wybija północ, noc dzisiaj zapowiada się na długą i trudną. Czekam na otwarcie biura air astana gdy właścicielka restauracji  walczy z plagą świerszczy. Dochodzi pierwsza gdy dwaj mężczyźni otwierają drzwi a ja podchodzę by wytłumaczyć im sytuacje. Potakują, rozumieją, dzwonią do centrali. Centrala mówi im, że mam wpłacić im w gotowce 31 dolarów i sprawa bedzie załatwiona. Już się cieszę na myśl o końcu dzisiejszych niepewności, kiedy okazuje się, że oni prawnie  nie mogą przyjąć pieniędzy i zarejestrowac w systemie mojego biletu. Dzwonią dalej, centrala  nie wie co robić. Super, myślę sobie i chociaż jestem juz wyczerpana w myślach wymyślam wszystkim związanych z call center air astana. 

Pytam czy może w tym wypadku nie lepiej kupić nowy bilet, manager w Biszkek przytakuje, to byłoby rozwiązanie. Loguje się w systemie, jednak w momencie kiedy miałabym płacić za bilet na stronie pojawia się error, na trzy godziny przed odlotem rezerwacja online zostala zablokowana. Co robić? Pytam czy nie mogłabym w gotówce zapłacić na lotnisku w Almaty, skoro oni moga przyjmować pieniadze. Manager znowu dzwoni, pyta i kiwa głową. Nie mogę, gdyż wtedy w systemie nie będę kliknięta jako pasażerka z miejscem zarezerwowanym.  Ostatnia szansa, dzwonimy do biura podróży znajomego managera z Biszkek, oni bowiem mogą przyjąć pieniądze i mi bilet zarezerwować. Jest po drugiej w nocy, nikt nie odpowiada, dzwonimy nadal. Po pietnastu minutach w słuchawce pojawia się głos. Sprawa jest do zrobienia jeżeli air astana pozwoli im na zarezerwowanie biletu. Znowu dzwonimy do centrali linii w Kazachstanie, po ostrej wymianie zdan mamy potwierdzenie.  Biuro podróży rezerwuje mi bilet, ja wypłacam pieniądze w dolarach w bankomacie na lotnisku, wręczam konsultantowi 31USD i wreszcie wbiegam do autobusu. Jest 3:40, odlot za 20 min.

Gdy tylko wchodze do samolociku, tak znów lecimy takim mikrusem jak ostatnio, wladowuje mój bagaż i siadam na miejsce moje powieki zdają się wazyć pół tony każda.  Zasypiam tak szybko, że nawet nie pamietam instrukcji dotyczących bezpieczeństwa lotu. Budzę się dopiero od wstrząsów spowodowanych dotknięciem opon samolotu powierzchni pasu startowego. Jestem w Almaty, wreszcie. 

---------------------------------------------------------------------------
Jak to zwykle bywa, gdy wydaje się nam już ze wszystko co najgorsze mamy przed sobą, Bóg zaczyna płatać nam figle. Tak, w ciągu ostatnich dni miał Stwórca ubaw ze mnie zapewne po same pachy. Podchodzę do okienka odprawy paszportowej z wypełnionym drukiem meldunkowym, podaje paszport, podaje dowód osobisty z przyzwyczajenia, podaje wszystkie informacje by po chwili dowiedziec się, że moja wiza do Kazachstanu zaczyna się dopiero jutro. 

„O mój Boże” – myśle i czuje jak trzęsą mi się kolana. Celnik każe mi wyjść z kolejki i zaczekać w hallu. Czekam, on podchodzi i pyta się mnie czy wiem jakie są konsekwencje posiadania nieważnej wizy do Kazachstanu i próby wejścia na terytorium kraju. Nie wiem. On pyta się mnie, czy mogę wrócić do Kirgistanu, mówię że następny lot jest dopiero w poniedziałek. On odpowiada, że w takim wypadku, w związku z tym, że na lotnisku w Almaty nie ma stfery tranzytowej zapewne będę musiała zostać deportowana najbliższym lotem do kraju Unii Europejskiej.  Nawet nie zauważam jak krople łez spływają mi po policzkach,  pytam czy jest jakiekolwiek inne rozwiązanie. „Jest 5 rano do północy zostało 19 godzin, czy nic innego nie da się zrobić?”

Chłopak odchodzi, rozmawia z wydziałem konsularnym, z innymi strażnikami, wraca. Mówi, że w związku z zaistniałą sytuacją jedyną opcją jaką mogą mi zaoferować jest pozostanie na lotnisku w Sali kontrloli paszportowej do połnocy. Zgadzam się. Siadam i oglądam jak jeden po drugim samolot ląduje, jak ludzie wychodzą i ustawiają się w kolejki do odprawy, odchodzą, znowu ktoś przychodzi itd. Około 9tej strażnik przychodzi do mnie znowu i pyta czy nie chciałabym pojść do pokoju gdzie mają łóżka i się zdrzemnąć. Zapewne mój widok, śpiącej na krześle wprawił ich w zakłopotane. 

Idę z nim do malutkiego pokoiku, kładę się i zasypiam po chwili. Potem już tylko przebudziłam się raz, drugi, trzeci, to z zimna, to z niewygody pozycji, to w związku z kolejnym anonsem nastepnego lotu. 

Dochodzi godzina 24.00 zaraz będę mogła przekroczyć granicę, wrócić do mieszkania gdzie na moim łóżku śpi już dziewczyna, która wczoraj przyleciała do Almaty i nie mieli jej gdzie połozyć więc jakoże mnie nei ma uznali że moje łóżko będzie odpowiednie. Już nawet nie miałam siły tlumaczyć, że wypadałoby się chociaż zapytać, cóż co kraj to obyczaj – myślę i śmieję się do Boga, który pewnie śmieję się ze mnie teraz jak nigdy.
Jakkolwiek trudne byłoby to doświadczenie, ma ono sens gdy na koniec dnia potrafimy wyciągnąć z niego wnioski. Wniosków z podrózy do Kirgistanu mam więcej niż zwykle. Po pierwsze w walce z biurokracją mozna wygrać jedynie gdy człowiek ma konsekwencji więcej niż pozostali  uporu. Po drugie, wiara w ludzi świadczy o naszej dobroci serca, wciąż jeżeli sami wszystkiego nie sprawdzimy to nie możemy być pewni sukcesu. Kończąc, nie ma sytuacji której nie dałoby się rozwiązać, nigdy. 

A jeżeli zaś chodzi o bardziej pragmatyczne rozwiązania, to następnym razem zabieram ze sobą mały koc/spiwór i poduszkę oraz ciepłe skarpetki, a drobne dolary zawsze się przydają, więc będę je trzymać już zawsze w portfelu.

Dzień 20

Już nawet nie pamiętam kiedy ostatnim razem zdarzyło mi się wstać o 6:40am, czasu lokalnego oczywiście, bo bedąc w Almaty wstać o 6:40am czasu domowego to i owszem, tyle że mamy 4h różnicy więc 6:40 to nie mniej nie więcej niż 10:40. W kazdym razie w związku z pełnieniem wysokiej rangi misji pod kryponimem WIZA musiałam poświęcic kilka dodatkowych godzin snu na poczet przyszłego sukcesu. 

O 7:00 już wychodzilam z domu Gulnar by tylko dojechać z Talya do ambasady Kazachstanu, złożyć podpis, wziąć kwitek, pojechać do banku, zaplacić 90USD, wrócić i odebrać wizę. I tu pojawiły się już pierwsze różnice kulturowe. Busik przeznaczony dla maksymalnie 10 osob z trudem mieści około 25, drzwi ledwo się domykają, ścisk, którego nie pamiętam nawet z Indii. Nie żeby to był problem ze stoimy, problem jest że cieżko oddychać, 36stopni, ludzie są przyklejeni do siebie jak figurki z plasteliny roztapiającej się w słonecznym żarze.  Pytam tylko czy jeszcze daleko wsztrzymując oddech. Drzwi otwierają się, kolejne osoby wsiadają do busa, kolejnych kilka głów, korpusów, ciał. Wreszcie nasz przystanek, masa ludzka wylewa się przez otwór w samochodzie, wszyscy sapią, łaknąc powietrza. 

Kolejny busik jest już luźniejszy, mamy nawet miejsce do siedzenia. Jedziemy pod drzwi ambasady Kazachstanu. Co ciekawe wszystkie ambasady Kazachstanu, niezależnio od szerokości geograficznej wyglądaja zupełnie podobnie. Strzeliste, nowoczesne, stal – szkło budynki w kolorach kremowym, błękitnym i żółtym, na środku godło Republiki i w centralnym miejscu postać prezydenta. Nie, nie da się niezauważyć. Kazachstan, jako zupełnie wielkie, zupełnie nowe panstwo wiedzie prym w futurystycznych rozwiązaniach... w architekturze, niestety wciąż wiele tu zostało z czasów slusznie minionych i w ludziach, i w metodach, i w zjawiskach społeczno – politycznych.

Jest godzina 8ma, ambasade otwierają dopiero o 9tej. Siadamy na ławce, wyjmuję kartkę papieru i w nagłówku wpisuje dzisiejszą datę. Pod 24 JUN 2011 piszę numer jeden i swoje nazwisko, w nawiasie umieszczam skrót PL. Kartkę pozostawiam na stoliku, nie mija 5 minut kiedy zatrzymuje się na parkinku samochód, wysiada z niego kobieta i podchodzi do stolika, wpisuje numer 2 i swoje dane, i tak kolejne osoby pojawiają się, wpisują na liste, odchodzą do samochodów bądz siadają  z nami na ławce w cieniu drzew. Za pięć dziewiąta podjeżdzają taksówki, by w ciagu następnych kilku minut zabrać oczekujących do banku KazKom. 

Każda z osob wchodzących do budynku ambasady po sprawdzeniu dokumentów dostaje kwitek z napisaną ilością pieniędzy w obcej walucie. Mój 90USD kwitek zabieram taksówka za 200som do banku, tam podaje kobiecie w kasie, płacę kartą i mogę jechać spowrotem do Ambasady. Mężczyzna w okienku mówi mi, że o 6:30pm dostane wizę więc „do zobaczenia”! „Do zobaczenia” odpowiadam i  udajemy się z Tajaną zwolna spacerując w cieniu drzew do najbliższego miejsca gdzie mozna wreszcie zjeść śniadanie. 

Kuchnia Kirgistanu wiele nie różni się od Kazachskiej, przynajmniej z perspektywy wegetarianki. Zamawiamy dwie sałatki, ryż z warzywami, pieczone warzywa,  porcje makaronu z tuńczykiem i kawe, herbat, sprite za łaczną kwote 470 som z napiwkiem wliczonym. 470 som to równowartość 27zł. Porcje okazują się względnie duże, sprite zimny, a kawa i herbata gorące. Wszystko z bardzo miłą obsługą kelnerską, wszystko za śmieszne pieniądze. 

Jedząc rozmawiam z Talya o Kirgistanie, ona sama jest w połowie Kirgiską, w połowie Mongolką. Żyje w kraju muzłumańskim, ale tylko z nazwy i zastanawia się ostatnio czy jest muzlumanką czy może buddystką jak jej mama. Opowiada mi o Kirgistanie - Szwajcarii Centralnej Azji, kraju w 94% pokrytm górami TienSzan, kraju dwóch rewolucji w ciągu 5 lat wciąż walczącym z korupcją, wciaż walczącym z biedą.  GDP całego Kirgistanu jest mniejsze niż młodziutkiej, 700.000 stolicy Kazachstanu Astany, w tym zdecydowanie Kirgistan nie przypomina Szwajcarii.  Wciąż, gdziekolwiek spojrzeć łańcuchy Błękitnych Gór wprawiają turystę w osłupienie. Jest pięknie. 

Zostawiamy moje bagaże w szkole językowej, nieopodal ambasady i jedziemy na jarmark. Kto by pomyślał, że w tym malutkim, górskim kraju znajduje się najwiekszy w Azji Środkowej jarmark. Wchodzimy w sieć uliczek, w których po chwili znajduję wszystko co mogłabym chcieć, zupełnie nie chcę kupić. Przyzwyczajona do  Polskich targowisk z warzywami, owocami i różnej klasy ubraniami dziwie się widząc nie tylko sterty ciuchów, butów czy jedzenia, ale sprzęt AGD, biżuterię, pralki, lodówki, telewizory plazmowe, lampy i przewody, fryzjera, dentyste, oddział banku, wróżkę, krawca, szewca, optyka,  brakuje tylko hotelu i komisariatu policji, bo bar i jadłodajnia z wielkimi michami ryżu też się gdzies pokazała. 

Ceny wydają się zupełnie z innego świata, kupuje kilka ubrań na straganie z Made In Kygyzstan, Talya zaopatrza się w kadzidełka, potem jeszcze zachodzimy na sekscje z rzemiosłem i ja kupuje breloczki w kształcie jurty. Sprzedawczyni uśmiecha się do mnie tysiącem karatów swojej złotej szczęki, tak to podobno tutaj normalne żeby wszystkie zęby wymieniać na złote. Potem kilka razy jeszcze widzę pomarszczonych staruszków ze złotym uzębieniem, co już nawet nie robi na mnie większego wrażenia. Wracamy.

W domu Gulnar okazuje się, że ta ostatnio zauroczyła się w chłopaku, który teraz jest w Moskwie, ale wraca na początku września. Rozmawiają teraz za pośrednictwem vkontaktie, odpowiednika facebooka. Dziewczyna zastanawia się czy to będzie już na tyle poważny związek, że wyjdzie za niego za mąż. Ostatni jej chłopak, swoją drogą też jej pierwszy, niestety nie oświadczył się jej i rodzice byli tym zawiedzieni. Gulnar w lipcu kończy już 21 lat więc najwyższy czas by wyszła za mąż. Talya nie wie co jej doradzić, gdyż ma dopiero 19 lat i do tej pory nigdy nie spotykała się z żadnym chłopakiem, nie wie też jak poznać czy takowy ma poważne zamiary co do dziewczyny. Rozmowa przechodzi na temat, jak to jest u Was w Europie. Mówię, że mam 21 lat wiec jestem za młoda żeby sie zastanawiać nad tym, czy osoba z która się spotykam będzie moim przyszłym mężem. One patrzą troche z niedowierzaniem, by zakończyć wątek stwierdzeniem „achaaaa”.
Jest gorąco, ponad 35 stopni. Prysznic okazuje się byc nieziemskim rozwiązaniem, jednak w nowoczesnym domu Gulnar prysznic znajduje się na zewnątrz, tak samo jak toaleta. Toaleta będaca bardzo ładnie wykafelkowanym pomieszczeniem z dziurą w podłodze. Co kraj to obyczaj, myslę.

W wolnym czasie sprawdzam skrzynkę mailową, nie ma tam potwierdzenia zarezerwowania mojego biletu pomimo, że w momencie kiedy się dowiedziałam o tym, że dostanę wizę dzisiaj wieczorem, dzwoniłam do AIR ASTANA by potwierdzić mój odlot. Wtedy też konsultant poinformował mnie, że muszę dopłacić 30 euro do ceny biletu otwartego, który uprzednio kupilam w agencji w Almaty. Podałam mu wszystkie dane, on zapewnił ze bilet bedze na mnie czekał. Po poludniu, gdy moja skrzynka mailowa nie zawierała wiadomości z linii lotniczych probowałam się bezskutecznie dodzwonic na infolinię. Call Center 24/7 okazał się być raczej reklamą niz prawdą, po kilkunastu połączeniach z automatyczną sekretarką sprawa okazywała się być trudniejsza niż przypuszczałam. 

Wreszcie w słuchawce telfonu usłyszałam głos człowieka, wytłumaczyłam sytuacje gdy uprzejma z zasady pani się rozłączyła. Historia powtórzyła się jeszcze dwa razy i za trzecim mogłam już porozmawiać z kimś, kto miał na tyle dobrej woli by wysłuchać mnie do końća. Niestety, moja rezerwacja nie była potwierdzona, wystapił błąd karty i nie można było zarezerwowac mojego biletu. Niestety nikt nie pomyślał że w takim wypadku wartoby było mnie o tym poinformowac albo mailowo albo telefonicznie, niestety błąd karty okazuje się byc tylko moim problemem. Kobieta obiecała przetrzymać jedno miejsce do 23.00 i kazała udać się na lotnisko by w biurze air astana zapłacić różnice w gotówce. Zgodziłam się, cóż innego było robić. 

Kirgistan będąc krajem nomadów słynie z turystyki konnej. Talya i Gulnar chcąc pokazać mi kirgiską gościnność w pełnej klasie zabrały mnie również na przejażdżkę konno. Niestety, żaden z instruktorów nie mówił po angielsku i w związku z tym nie pozwolono mi na nic poza siedzeniem na grzbiecie konia. „Turist, no no, dangerous”, nie było gadania. Wciąż, dowiedziałam się, że następnym razem możemy pojechać w góry na dwa – trzy dni, wypożyczyć konie na górską wyprawę i nawet przenocować w jurcie. Wszystko w bardzo kirgiskim stylu. Zatem czekam do września, gdyż w związku z tym, że moja wiza kończy się 25.09 zapewnę znowu będę musiała tu zawitać. 

Zbliżała się 21:30, wpadłysmy szybko do pobliskiej restauracji żeby tylko zjeść cos przed wylotem. Zamówiłam frytki, sałatkę i warzywa smażone na patelni, do tego lokalne piwo. Dziewczyny piwa nie piją, w ogóle nie piją alkoholu. Nie zeby to było jakoś specjalnie związane z religią, raczej tradycja, zwyczajnie nie wypada pannie pić. Po pierwszym łyku lokalnego specyfiku wiem już dlaczego, nie dość że piwo mają tu kwaśne to jeszcze cierpkie. Takie połączenie smaków nie wpływa zapewne na wzrost spożycia. Jemy i czekamy na Ulukmana, który obiecał, że zawiezie mnie na lotnisko. 

Żegnajac się z dziewczynami sprezentowuje im po bombonierce w podzięce za pomoc i gościnność. Zgodnie z polską tradycją obdarowujemy naszych gospodarzy na wychodne, co by nas dobrze pamietali, tutaj natomiast źle jest przyjść do czyjegoś domu bez prezentu na wejście. Co kraj to obyczaj, znów myśle.
Ulukman wiezie mnie na lotnisko w Manali, jestesmy tam za dziesięć 11sta, biuro air astana jest zamknięte, infolinia to jedynie automatyczna sekretarka. Siadamy w kawiarnii i dumamy, jedyną względnie sluszną opcją jest czekac do odlotu – 4rano i miejmy nadzieje przy odprawie kupić, dokupić bilet. Tak też robimy, Ulukman odjeżdza, a ja zostaje z laptopem i filiżanką espresso  w kawiarni vis a vis biura air astana.

Dzień 19


Gdy byłam małym dzieckiem i dorośli wiecznie narzekali na brak czasu gdy nam się on niezmiennie dłużył, zastanawiałam się zawsze czy możnaby było posiąść moc ducha czasu i wydłużać bądź skracać dobę choćby o kilka godzin wedle wlasnego życzenia. O, jakże życie byłoby wtedy prostsze i przyjemniejsze, zapracowani mieliby chwile na wytchnienie, znudzeni nie musieliby wciąż czekać, dzieci szybciej by dorastały, młodość nie kończyłaby się tak prędko.  Jednak jak wiadomo magiczna moc ducha czasu jest pilnie przez niego strzeżona, powiadają ludzie, że jedna czarownica – Hermiona miala kiedyś w rękach klepsydrę, którą mogła zakrzywić nieco czaspoprzestrzeń, mówiło się również o eliksirze młodości jednak więcek z tego było bajania niż prawdy udokumentowanej w literaturze faktu. 

Czwartek okazał się bynajmniej być dniem, w którym nawet klepsydra zatrzymująca czas na chwile bylaby zbawieniem. Gdy w Polsce świętowano Dlugi Weekend Czerwcowy i w ogniu słońca, żarze węglików dosmarzały się kiełbaski, ja biegałam z kąta w kąt, skypowałam, umawiałam, dogadywałam i przede wszystkim sprawdzałam wizy do Kirgistanu.  Po telekonferencji z Rumunią Maciek został zaakceptowany do udziału w projekcie edukacyjnym, po kilkunastu mailach wymienionych z Turcją moi podopieczni wreszcie mogą tam pojechać na wolontariat, po dziesiątce smsów spotkałam się z Arianą i ustaliłam kwestie naszych spotkań. Konferencja, za którą jestem odpowiedzialna też osiąga zadowalający stopień przygotowania, słowem po tych kilku tygodniach w Kazachstanie, wreszcie zaczyna się układać. A ja, nic innego jak pakuje się i znowu wyjeżdzam.

Wyjazd do Kirgistanu to bardziej służbowy obowiązek niz przyjemność, wciąż mam nadzieję, że pobyt będzie pozytywny w skutkach i odczuciach. Jadę tam po wizę. W związku ze zmiana regulacji prawnych w Kazachstanie nie można aplikować na roczną wizę. Jedyną opcja jaką nam pozostaje to w miare tani lot do Biszkek w Kirgistanie, wiza na wejście i aplikacja po wize do Kazachstanu wystana w kolejce przed ambasadą. Metoda jest prosta, system zawsze działa, troche to dziwne, troche zbyt niewiarygodne, ale w momencie gdy stoi się już w tej durnej kolejce, wpisuje się swoje nazwisko na tę durną liste i czeka się do tej durnej 6:30 wieczorem na paszport, nawet to nie zastanawia czy wzbudza jakiś silniejszych emocji.
Karina zlapała mi taksówkę spod bloku głównego uniwersytetu, tysiąc KZT i jedziemy. Jedziemy, jedziemy, droga jakaś dziwna, droga jakaś inna, niepoznaje jej chociaz na lotnisku bylam już 3 razy. Dopytuje czy to do Airport, tak tak potakuje kierowca i znowu skręca w nieznanym kierunku. Czas mija a my mamy coraz mniejsze szanse na szczęsliwy obrót zdarzeń, korków nie ma, powinno się udać, tylko dlaczego wciąż nie poznaje okolicy? Wreszcie, ni stąd ni stamtąd pojawia się napis – Almaty Airport, udało się!

Kontrola na lotnisku obyła się bez kontroli bagażu. Tak, przechodząc koło potworów połykających wszystkie torby na taśmie by je przeszklić i sprawdzic w żołądku a na końcu wypluć z kretesem, nikt nawet nie poprosił mnie o dokumenty. Cóż bylo robić, poszłam do rządka Check – in, wzięłam bilet, kontrola paszportowa i jestem na strefie bezcłowej. Tak bardziej teoretycznie jestem, bo w całej strefie otworzony był kiosk, kawiarnia i automat z napojami.  Usiadłam więc i czekałam na głos z megafonu zapraszający wszystkich podróżujących do Biszkek o podejscie do bramy. 

„To naprawde jest nasz samolot”, pomyślałam ze ździwieniem gdy autobus lotniskowy wysadził nas na placu, a kolejka współpasażerów zaczeła formować się gęsiego do „awionetki”.  Siedem stopni dzieliło nas od pokładu KC/7A23T3, jeszcze nigdy nie leciałam tak małym samolotem. W środku dwa rzędy siedzeń po dwa miejsca w każdym. Łącznie 30 miejsc  - autobus. Dwie stewardessy na pokładzie i pilot, kawa, herbata, sok i słodki poczęstunek. Lot ALA – FRU KC 109 przebiegł spokonie i planowo po 45 minutach byłam już w Kirgistanie. 

Po wejścu na pokład lotniska co bardziej doświadczeni w zdobywaniu wiz od razu rzucili się na kupkę z wydrukowanymi formularzami aplikacji. Niestety, przede mną w kolejce była wycieczka z Singapuru, więc musiałam swoje odestać. 1 strona A4 wypełniona czarnymi, drukowanymi literami, jedna wolna strona w paszporcie ważnym jeszcze co najmniej 6 miesięcy, 70 dolarów i po chwili dostaje różową naklejkę do kolekcji. Jeszcze tylko kontrola paszportowa i jestem gotowa.  

Zawsze wiedziałam, że prawdopodobieństwo pojawienia się ciekawych historii podczas podróżowania jest skorelowane z odcieniem włosów, w takim znaczeniu że im czupryna jaśniejsza tym więcej dziwnych zdarzeń. Kiedy już miałam po prostu dostać pieczątke w paszporcie i mój pobyt w Biszkek miał zostać oficjalnie „klepnięty”, bardzo dociekliwy celnik zaczął zadawać bardzo dziwne pytania.
„Wy z Polszy?”
„Tak”
„Jak jest Dobra Utra po polsku”
„Dzień dobry”
„A jak jest, jak sie masz?”
„Jak się masz?”
„To jak sie masz?”
„Dobrze dziękuję”
„Dlaczego przyjechałas do Kirgistanu?”
„Odwiedzic kolegę”
„To Twój chłopak?”
„Chyba nie muszę odpowiadać na takie pytania”
„Aleksandra, ładne imię”
„Dziękuję”
„To rosyjskie, prawda?”
„Nie greckie...”
„A podoba się w Kirgistanie”
„Jeszcze nie byłam”
„Długo zostaje, moze oprowadzić?”
„nie, nie dziękuję, spieszę się”
I dopiero kiedy przysłuchując się naszej konwersacji kolejny celnik zwrócił mu uwagę, mogłam dostac oficjaną czarną pieczątkę, przejść przez bramkę i poczłapać w kierunku rozsuwanych drzwi z napisem Exit.
Ulukman czekał już na mnie w hallu lotniska, wyszliśmy na parking gdzie chłodne powietrze trochę mnie rozbudziło, nie w samolocie nie zdążyłam zasnąć. Wsiedliśmy do jego japonskiego samochodu, który ku memu zdziwieniu okazał się mieć wciaż kierownice po prawej stronie. Tutaj, sprowadzane samochody nie zmieniają systemów tylko jeżdzą po lewej, jako tako jeżdza. Po drodze zatrzymaliśmy się na przydrożnym straganie i kupiliśmy wielkiego arbuza. Zaczął się właśnie sezon arbuzowy, później juz tylko co kilka metrów widzieliśmy stosy zielonych owoców w paski i centki.

Droga trochę się dłuzyła albo to ja bylam wyczerpana, dochodziła północ gdy dojechaliśmy do domu Gulnar. Tam dziewczyna odebrała mnie z rąk Ulukmana, nakarmiła arbuzem, napoiła herbatą i dalej tylko rozmawiałyśmy o różnicach kultralnych na froncie zderzenia kultur.