niedziela, 12 czerwca 2011

Dzień 7

Budzik dzwonił i dzwonił, Janosik hardo donosił, że trzeba już wstawać. Ale jak tu wstawać jak znowu spać poszłam o świcie? Zwlekłam się z łóżka o 10:40 czasu miejscowego, o 11stej Gio czekał już na mnie na skrzyżowaniu dróg.
Gio, aka Bartek Gazówka, to znajomy poznany wieki temu w Indiach. Przez zupełny zbieg okoliczności zostaliśmy współlokatorami na Dayanand Collony, w mieszkaniu na czwartym piętrze całkiem znośnego budynku w centrum New Delhi. Przez większość mojego pobytu w Indiach, Gio, rozeznany już w hinduskiej rzeczywistości i doświadczony przez los pomagał mi w większości normalnych-nie-normalnych spraw. Mówił gdzie jechać do lekarza, gdzie kupić lekarstwa, co zrobić na wypadek gdyby. Nie, prawdę mówiąc nigdy nie myślałam że zdarzy mi się kiedykolwiek zobaczyć jeszcze jego przeuroczą, odrobinę pożółkłą twarz. A jednak, dzisiaj, dokładnie o 11stej spotkałam się kolejny raz z Bartkiem Gazówką, w samym centrum Almaty, do której nie przypuszczałam że kiedyś zdarzy mi się przylecieć.
Poszliśmy razem na herbatę, powspominaliśmy stare, dobre czasy. Ponażekaliśmy na Indie i zatęskniliśmy za Old Monk Rum, Saruginii market i "Riksha, baya!". Potem gdy znowu okazało się że Gio bedzie moim źródłem informacji surviwalowych zaczął mi tłumaczyć co i gdzie załatwiać, jak się zachować, z kim nie zadzierać, na co uważać... Dostałam mapę, kilka wizytówek i wiele wskazówek "na życie". Potem ochoczo wyruszylismy w poszukiwanie bezprzewodowego internetu w najlepszej dla mnie ofercie. Po dłuższej rozmowie z konsultantką podpisałam papierek i z dumą mogłam powiedzieć ze teraz w Kazachstanie będę w zasięgu...

Po powrocie do biura czekał mnie skype, pilna rozmowa z szefową, która obecnie znajduje się w Brnie, potem kolejny skype już prywatny. Czy to nie zaskakujące, ze większość znajomych dopiero kiedy się wyprowadzam na drugi koniec świata zaczyna wyczuwać silna potrzebę afiliacji i zamiast wtedy jeszcze twarza w twarz, dopiero tu przez łącza internetowe kiepskiej jakosci rozmawia o wszystkim i o niczym? Nie, broń Boże żeby mi przyszlo narzekać, dla mnie to zawsze Big Mac uśmiechu, porozmawiac po polsku nie koniecznie o sprawach pilnych i ważnych, po prostu po gadac, cieszyć się z małych rzeczy i zazdrościć tego, że w Polsce świeci slońce i weekend sie zbliża, i że bedzie ognisko, namioty, plaża... I pewnie możnaby tak rozmawiac bez końca gdyby...
Ola, gdzie jestes? Wszystko w porzadku, czekamy na Ciebie w KIMEP, dzisiaj Twoje powitalne party
w natłoku spraw zapomniałam zupelnie o umówionym spotkaniu, sporo spóźniona otwieram drzwi sali, uff część oficjalna jeszcze się nie skończyła, zdążyłam.

Po przydługiej i odrobine przynudnawej części oficjalnej wychodzimy na miasto. Kierunek Czukotka! Sporą grupką przechodzimy przez park i ustawiamy się przed wejściem do klubu. W Kazachstanie spożywanie alkoholu jest dozwolone od 21 lat, tym samym do pabów, dyskotek, klubów etc również. Ku memu zdziwieniu, okazuje się, że z całej grupy tylko ja, Alicja i Elina są "pełnoletnie". Reszcie nie udaje się wejść. Albo może by i się udało gdyby ktoś bardzo inteligenty, ze swoim American English Accent nie podszedł do ochroniarza z plikiem banknotów i swoim paszportem na którym jak byk napisane data urodzenia 1990. Oczywiscie po tym incydencie musielismy się nawet wynieść z ogródka.
Wciaż bardzo zdecydowani na przetańczenie tej nocy zdecydowaliśmy się na Copacabane. Dwoma taksówkami podjechaliśmy z piskiem opon pod drzwi wejściowe, by tam dowiedzieć się, że wejście do klubu kosztuje 2000TG czyli mniej więcej 10 euro. Dwa tysiące wejściowego przerosło nasze możliwości finansowe wiec znów trzeba było się wracać. Do trzech razy sztuka, wybraliśmy się do Pinty, pubu z live music i małym parkietem do tanczenia. Akurat swój koncert miała kubańska kapela, rozsiedliśmy sie wygodnie, zamówiliśmy trzy wielkie dzbany piwa i po chwili już byliśmy w ferworze tańca wygibańca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz