wtorek, 7 czerwca 2011

Dzień 0

6:35 mama przychodzi jak zawsze na 5 minut przed ustalonym czasem zeby mnie obudzic. „Przeciez mialo być za dwadzieścia” narzekam ale jakos osuwam się z lozka i wstaje. W koncu dzisiaj jest wielki dzien, dzień 0 nadzszedl zupelnie jakby nigdy nic, sloneczny poranek jak kazdy inny, 3 czerwca dla większości ludzi to był i będzie pogodny, zwyczajny dzien. Dla mnie, dla kilku waznych osób to będzie prawdziwy poczatek kolejnego rozdzialu wyprawy. Wyprawy, która trwa już od dawna i nikt chyba nie wie ani gdzie dalej mnie zaniesie ani kiedy/czy się skończy.

Gdy zdarzylo mi się być u wróżki ta powiedziala mi, że na prawym nadgarstku mam kapłankę, na lewym wędrowca. Kapłanka strzeże mnie, wędrowiec gna przed siebie. I tak już będzie zawsze, za kazdym razem gdy będę chciała gdzieś zostać, wyjadę, gdy będę chciała gdzieś osiąść, wkrótce los karze mi spakować walizki i wyruszyc w niepewną drogę.
Baumaister w odniesieniu do Giddensowskiej koncepcji Ponowoczesności stworzyl cztery wzorce zachowań. Był tam ryzykujacy i napawajacy się szczęściem z ryzyka gracz, był spacerowicz spacerujacy dla samego spacerowania, był i turysta, który myśli ze wszystko może kupić więc placi i wymaga, był też i włuczęga, który wiecznie czegoś szuka, tułąjąc się z miejsca na miejsce ma nadzieje znaleźć dom. Nie stac go na wygodne hotele więc zatrzymuje się u dobrych ludzi, nie wymaga więcej niż dachu nad głową i kawalka chleba, chce być użyteczny przez tę chwile kiedy dzieli z domownikami szczęście i trwogę, chce zrozumieć i poznać miejscowych zanim... znów spakuje plecak, spojrzy z nostalgia na zachodzące słońce ostatni raz pijąc herbate na ganku domu swego gospodarza i wyruszy o świcie.

Pakowanie skończylysmy o 2giej w nocy, na rano zostało tylko dołożyć rzeczy do torby podręcznej i przygotowac jedzenie na droge. Już chyba nawet nie myślałam, że to jest ostatnie śniadanie z rodzicami w tym roku, nie rozczulalam się nad widokiem z okna pokoju, widokiem, który już prawie zapomniałam, tak rzadko tu jestem. Teraz trzeba się spieszyć, do Berlina nie jest wcale tak blisko, poza tym cokolwiek może przydażyc się na drodze. Drukujemy bilety, pakujemy walizki, odjazd.
Jeszcze, jeszcze, jeszcze tylko do babci i dziadka zajechać!
Tato, jedziemy do dziadkow, muszę się pożegnać.
Bylas tam wczoraj, nie przesadzaj!
Musimy, na chwile, musimy zajechac do dziadków, ja muszę się z nimi pozegnać.

Tak, to prawda bylam tam wczoraj, chciałabym być dzisiaj i pewnie jutro, i codzennie. Dziadkowie to ostatnia zapora mojego dzieciństwa, nigdzie indziej gdy przychodze nie nazywają mnie wciąż „dziecinką”, nie mówią „Jak Ty wyrosłaś” dodając po tym „zawsze będziesz nasza małą Oleńką”.
Za każdym razem gdy jestem w mieszkaniu dziadków mam wrażenie ze czas się zatrzymał, albo chociaż poważnie zwolnił bieg, tam nikt się nie spieszy, tam godzinami można debatować nad sytuacją gospodarczą na Bliskim Wschodzie popijając z wolna domowej roboty wiśniówkę babci, tudzież stanowczo za słodkie wino dziadka. I można tak trwać, trważ w nieskończoność, dopóki nie zadzwoni telefon i okazuje się ze świat nie może sobie bez nas poradzic, że trzeba iść, gnać, pędzić... pytanie tylko za czym.

Jadąc do Berlina rozmawiam z tata o przyszłych planach, takich dalekosiężnych sięgających dalej niż dziesięć lat. Z ojcem zawsze lubiliśmy rozplanowywać życie w perspektywie dlugoterminowej, sprawy codziennosci prędzej czy poźniej doprowadzały nas do ewaluacji i rewizji planów, ale my i tak czerpaliśmy nieopisaną satysfakcje z samego planowania. W końcu Bandura mawiał, że człowiek nie może osiągnać więcej niż myśli, więc nic tylko marzyć, planować, przeplanowywać i dążyć, dążyc do celu.

Tegel. Terminal C. Ważymy bagaże, 24kg i 8kg, dopuszczalne 20 i 7. Cóz zaczyna się selekcja rzeczy mniej potrzebnych od bardzo potrzebnych. Spakować się na rok w 27kg to nie lada wyczyn. Swoją drogą gdybym w życiu miała wrogów to kazałabym im się pakować i rozpakowywać, by potem znowu pakować. Nie ma co się rozczulać, tam podobno też są sklepy, ale czy dostanę bluzę jak swoją ulubioną? Raz jeszcze Giddens „lepiej się nie przywiązywać”, nie przywiązuje się, bluza i sterta innych rzeczy lądują w walizce zapasowej, która niestety zamiast polecieć do Kazachstanu, pojedzie do domu.

Żegnam się z tatą, wymieniam pieniądze na wize, zjeżdzam windą, stoje w kolejce, zdaje bagaż, znowu stoje w kolejce, odlot o 14:10, o 13:35 kończą odprawę, 13:30 - „o kur... nie mam specjalnej torebki na plyny w samolocie!” W popłochu pytam się obsługi lotniska gdzie moge je dostać, biegne przez dwie wielkie hale, wrzucam monete, automat nie działa, naciskam wszystkie przyciski, zapala się zielona lampka, automat wypluwa torebke i 50 centów reszty. Uff, pierwsza baza, biegne z powrotem, „Excuse me!” krzycze na przechodniów, wywijam serpentyny wokół niczego sobie winnych ludzi i... rzutem na tasme wbiegam do sali odpraw.

Ten kto mówil, że Ukrainian International to latajace autobusy nie pomylił się zbytnio, no poza tym ze siedzen obok siebie nie dwa tylko trzy. I już nie chodzi mi o to, że nie było tych małych telewizorków zamontowanych w siedzeniach przed, czy nawet radio (co już można spotkac w autobusach dalekobieznych) tylko raczej, ze ciężko było wyprostować nogi, krzesła były niewygodne i nie wspominając nawet o tym, że nie było nam dane dostać poduszki czy koca jak to ma miejsce w innych liniach lotniczych. Za to stewardessy były bardzo mile i pomocne, to trzeba przyznać.

Lot do Kijowa trwał 2 godziny, większość przespałam. Gdy moje dwie stopy rozmiaru 39 odziane w buty quasi sportowe staneły wreszcie na ukrainskiej ziemi, doszlam do wniosku, że jeżeli chodzi o powodzenie logistycznego i turystycznego zaplecza zwiazanego z nadchodzacym Euro 2012, będę pesymistką. Lotnisko w Kijowie, najwieksze na zielonej Ukrainie, to jeden wielki chaos. Wchodzimy do sali odpraw paszportowych, ustawiamy się w kolejki zgodnie z Ukrainian Citizens, Non Visa i Visa. Urzędnicy pracują w tempie pozwalającym przypuszczać ze to strajk włoski. Nie nie wiadomo jakie dokumenty przygotować, czy trzeba mieć tylko paszport, czy paszport i karte pokładową czy może cos jeszcze, np. jak się w moim wypadku okazało prawo jazdy i legitymacje studencka (ciekawam czy gdybym nie była studentką albo nie daj Bog nie zdala prawka to by mnie wpuszczono na terytorium czy też ludzi nie prowadzących samochodów kategorii B na Ukrainie nie chcemy?). Kolejki się zmieniają, urzednicy wołaja tłum coraz bardziej rozproszonych ludzi do nowych kolejek, każą podchodzic do visa osobą z non visa, tudziez niech już wszyscy ida gdzie chcą, a najlepiej to do diabła.
W koncu po serii nic-nie-wnoszących pytań dostaje pieczątke i moge spokojnie wejść na lotnisko. Jako że mam jeszcze około 2 godzin chcę skierować się do sali dla oczekujacych na wylot .Chce, bo gdzie iść to nie mam pojęcia. Podchodzę do umundurowanej strażniczki, pokazuje jej ze lece do Almaty i ze muszę w Kijowie czekac na następny samolot, ona patrzy troche dziwnie, pyta gdzie mam bagaż. Mowie jej, ze przeciez zdalam go w Berlinie, ona potakuje, pomrukuje kaze mi wyjść z lotniska i tam udac się do informacji lub biura UIA.


Wychodze do hali głównej lotniska, biuro UIA znajduje się na samym środku, przy okienku jedna osoba, cos tam mówi, cos tam czeka, konsulantka cos tam odpowiada, znowu czeka, za parawanem widze wystajace nogi, opadającą na ziemie spodnice, miejmy nadzieje ze ktos się tam tylko przebiera. Konsultanka patrzy się na mnie spod byka, nie ma co liczyc na uprzejmość czy chociaż uśmiech na twarzy... kapitalizm tutaj przyszedł w najgorszym wydaniu, consumer service to cos, o czym chyba zapomniano w ramach transformacji. Mówie jej, że jestem wegetarianką i chciałabym się dowiedzieć czy będę mogła coś dostać do jedzenia na pokładzie, w czasie rezerwowania biletów nie było żadnej opcji do wyboru. Ona mi na to, że ja to nie obchodzi bo to nie jej sprawa tylko moja zeby zadbać o takie sprawy. Powinnam do nich zadzwonic na dwa dni przed wylotem i ich poinformować, nawet nie chce mi się tlumaczyc co to jest consumer service.

Ide na wszelki wypadek do punktu odprawy zapytac się o swój bagaż. Bogowie nade mna czuwali, okazuje się, że gdybym się tam cudem nie pojawiła mój bagaż zostałby w Kijowie. Kobieta się niemrawo uśmiecha, troche tak przepraszająco... „tak, tak, weźmiemy Pani walizki do samolotu”. Proszę wjechac na góre, terminal F.

Jade, kontrola paszportowa, spasły użednik z koszula wystajaca ze spodni i bez krawata rozsiadłszy się na fotelu sprawdza mój paszport, karkuje strona po stronie, cmoka i obslinia palce co by kartki mu się nie sklejały... albo po prostu zebym miala wrazenie ze to on jest panem sytuacji. Ochyda. Pewnie nie pierwsza i nie ostatnia jaka przyjdzie mi zniesc z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Biore paszport i wychodze. Kontrola bagażu podręcznego. Jedna tasma, czterech urzednikow. Otyły jegomość robi masaż karku filigranowej brunetce. Szatynka przeglada gazete, a kolejny gość sprawdza cos w swoim telefonie. Kolejki nie ma. „Prosze wszystko wyłożyć do koszyków”, wykładam „Pchaj ten koszyk” gdy zobaczyli ze mam polski paszport, mówią już po ukraińsku, „no pchaj paniusiu”. Popchałam, boże, zeby już to mieć za sobą.

Wchodze do sali odlotów, jedyną restauracja jest amerykańskie bistro. Cóż, w związku z tym, że nie mam co liczyć na ciepły posiłek w ramach Ukrainian International zamawiam tam sałatkę i frytki – to wszystko na co moge sobie pozwolic bo reszta to szeroka gama steków tudzież piersi z kurczaka przyządzona na różną modłę. Jem, wychodze. Na Duty Free kupuje jeszcze butelke ukraińskiej wódki, niestety z Polski nie mogłam niczego wziąć ze zwględu na ograniczenie bagażowe, w Berlinie nie znalazłam żubrówki, tutaj też nie ma co się rozglądać za polskimi trunkami, a przecież z czymś muszę przyjechać. Wybieram tę o smaku żurawiny.

„Pasażerowie oczekujący na lot do Almaty proszeni są o podejscie do bramy C6”, zamykam komputer i ustawiam się w przykrótką kolejkę. Podaje paszport, karte pokładową, odrywają połowe, przeglądają paszport – nie mam w nim jeszcze wizy do Kazachstanu. Spojrzenie na mnie, dalej przeglądają, pozwalają iść. Wychodzimy na dwór przez duszny, gorący korytarz pozbawiony widny, przede mna w kolejce para z dziecięcym wózkiem, zastanawiam się co by zrobili gdyby np. z dzieckiem podróżowało tylko jedno z rodziców, jak by sobie dało rade ze schodami? Wszyscy czekaja przed autobusem, pewnie w środku nie ma klimatyzacji i jest strasznie duszno, w koncu na dworze jest +30 stopni.

W samolocie okazuje się że całe wyżywienie, wegetariańskie, nie wegetarianskie sprowadza się do 3 plasterków ziemniaka, chicken nuggetsa w panierce, łyżki groszku i bulki z masłem. Zjadam ziemniaki i „surowke”, dobrze ze chociaz można dostać kubeczek wina, wina ze sprite, samego nie da się wypić. Lecąc czytam „Dobre miejsce do umierania” W. Jagielskiego, tuz przed wyjazdem polecila mi ją dr. N.K. od psychologii miedzykulturowej mówiąc, że tej części świata nie da się zrozumieć inaczej jak przez reportaże. Przewodnik mówi o miejscach, o budynkach i ulicach, reportaz mówi o ludziach, o ich wartościach i marzeniach, o dniu powszednim i wielkich uroczystościach.


Budzi mnie stewardessa podsuwajaca kubek z woda „water, water, drink water”. Pije, nie wiem czy to jakas kwestia bezpieczeństwa, w kazdym razie robie co mówi. Mamy lekkie turbulencje, kapitan uspokaja pasażerów komunikatem prosto z kokpitu, „prosze zachować spokój, wszystko jest pod kontrolą” - mysle sobie, że gdyby było to by nam o tym nie mówili, eh jak zgine w przestworzach to przynajmniej powiedzą o tym w wiadomościach.
Lądujemy, braw nie ma, chyba w tej części świata to nie jest takie popularne. Wychodzimy z samolotu, czarna noc rozbłysła tysiącami świateł miasta, ustawiamy się w kolejki, wypełniamy druczki, czekamy czekamy. Podchodze wreszcie do okienka, kobieta z zaspaną twarzą ogląda mój paszport, „gdie visu?”, pokazuje jej list zapraszajacy, który mówi ze mam ją kupić na lotnisku. Prowadzą mnie do biura konsularnego, nikogo tam nie ma, strażnik z lotniska puka, gwiżdze, w koncu pojawia się niemrawy jegomość, przypuszczam właśnie ucinający sobie drzemke. Mówie mu, że potrzebuje wize, ze muszę ją kupic na lotnisku. Pokazuje list zapraszający. On każe mi wypelnić formularz. Wypełniam, pytam się co chwile co dokladnie jest napisane w liście zapraszającym (on jest po Kazachsku) więc ni jak nie moge się domyślić jak dokladnie nazywa się instytucja zapraszająca, a jak się pomyle to mogę w ogole nie dostać wizy. Pytam, dopytuje, on już na tyle zmęczony moją nadgorliwością każe mi wpisać cokolwiek bo spać mu się chce. Płace i wkrótce na jednej z kart mojego paszportu pojawia się naklejka i pieczątka. Mogę przekroczyć granice.

Ponieważ cała procedura zajęła trochę czasu, nikogo poza mną nie ma już w hali bagażowej, mojego bagażu też nie ma. Pierwsza myśl, czy w bagażu podręcznym mam wystarczająco dużo rzeczy, żeby przezyć 2 – 3 dni zanim dostanę mój zagubiony bagaż? Krótka checklista w głowie, odpowiedz potwierdzająca. Nie ma co się martwić. Podchodzę do okienka z rzeczami zaginionymi, mówię że mojego bagażu nie ma i że teraz załatwiałam wize, kobieta sprawdza numerki z moich naklejek bagażowych. „Prosze do środka” mówi, tam za drzwiami moje dwie walizki, jestem uratowana. Z wózkiem pełnym tabołków wyjeżdzam przez przeszklone drzwi z napisam „welcome to Almaty”, tam czekają na mnie Sabina, Eva i Karina. Jest już prawie 4:30.

kilka bardzo ciepłych uścisków i trzeba się wynoscić, sprawdzają moją wize, jest na 19 dni, to znaczy ze za 19 dni muszę poleciec do Kirigistanu zeby przekroczyc granice i dostać kolejną, tym razem na cztery miesiące. Idziemy po taksówkę, musimy wydostać się ze strefy lotniska, wtedy cena spada pięciokrotnie. Czarny mercedes bez oznakowan taksowki wiezie nas na rog Tole by – Kunayeva. Miasto wydaje się bardzo duże, ulice szerokie, proste, wszystko załamuje się pod kątem prostym, budynki instrumentalne, ogromne, z futurystycznym zacięciem, w blaskach świtu widać opruszone śniegiem szczyty gór.

Wysiadamy, wreszcie jestemy na miejscu. Mieszkanie jest malutkie, to tylko dwa pokoje i tam miesci się również biuro. Wszystko wygląda jak jeden długi prostokąt poprzecinany scianami pokoju i łazienki. Łazienki, to bardzo górnolotnie nazwany prysznic, do którego wchodzic trzeba w klapkach i toalety. Kuchnia miesci się w pokoju – biurze. Przezylam Indie, to tez przezyje, mysle.

Rozmawiamy jeszcze przez godzine, opowiadam o locie, o lotnisku, o ostatnim tygodniu, dziewczyny sluchają, dodają coś od siebie. W koncu okolo 5:30 idziemy spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz