sobota, 14 maja 2011

Dzien - 17

Moje zycie mozna juz zmiescic w nawiasie trzech sobot. Dzisiejszej jak zwykle wstalam z samego "ranca" ochoczo zbierajac sie do wyprawy po swieze, wiejskie jajka, truskawki z pola nieopodal, marchewke i mlode zmiemniacznki... chyba nie musze dodawac ze bylo to okolo 11stej? Tak, niech ze ta ostatnia taka sobota w Budapeszcie bedzie zupelnie leniwa... leniwie przechadzajac sie po targu kupilam zapas zywnosciowy na tydzien by potem moc wszystko jeszcze raz zostawic spokojnie w biurze i pojechac na Margaret Island.

Slonce pieklo, poza tym ze mamy zachmurzone niebo, wciaz gdy tylko promyki przemykaja sie przez balwany chmur, jest naprawde cieplo. Z lekkim opoznieniem dotarlam do znajomych wylegujacych sie na polanie naszej ulubionej wyspy, ktos przyniosl francuskie wino, kto inny zrobil yerba mate, kazdy recznik na ktorym siedzielismy byl z innej plazy swiata. Tak siedzac w kregu i rozmawiajac o niczym zauwazylam ze to nawet nie jest kwestia konkretnej osoby czy miejsca, Budapeszt to atmosfera pomiedzy nami, to mikstura pelna nie-opisanych zaleznosci, to cos co trwa mrugniecie oka i czego nijak nie mozna uchwycic. To my, tak rozni i tak podobni.

Mysl, jak zimny prysznic rano, nagle, raptownie uswiadomila mi ze 1001. miejsce nie rozni sie niczym od 1000go, nie wazne jak bardzo jest inne, wszyscy jestesmy tacy sami, nie wazne jak bardzo sie roznimy. To co pomiedzy nami, pomiedzy slowami, to stan umyslu, stan duszy ktorego ani nie zatrzymam ani nie powtorze...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz