środa, 11 maja 2011

Dzien - 22

Bukareszt to miasto, ktore nie przypomina mi zadnego innego, nigdy wczesniej w Europie czy w Azji nie widzialam podobnych ulic, budynkow. Moze troche wyglada to jak Warszawska Pragta, obdrapane z tynkow budynki, sterta nic-nie-znaczacych kabli i to ogolne przeswiadzczenie, ze za chwile wszystko ulegnie niehybnemu rozpadowi...

W kazdym razie jestem tu juz po raz trzeci, nie chce mowic, ze ostatni, w koncu co ja moge przewidziec? Biorac pod uwage gdzie dokladnie rok temu ovbudzilam sie, obok kogo lezalam spokojnie na dmuchanym materacu planujac dziesiec kolejnych lat zycia, nie mam prawa do planowania. Jedyne co z tych planow zostalo to, to ze jestem w Europie... jeszcze przez chwile.

Nie, nie lubie tego miasta, takie jest szare, ponure i brudne, a moze to ja taka tutaj obca i chciana-nie-chciana? Moze podswiadomie wyladowuje swoje frustracje na zycie, ze takie a nie inne, ze planuje i przeplanowuje, ze biegtne goniac i uciekajac?


Siedze na pietrze w Starbucksie, sojowe cappucino juz dawno sie skonczylo, a ja przede wszystkim gapie sie na ludzi szperajacych miedzy pulkami, przetrzasajacych wieszaki w sklepie na przeciwko. Zakupy, bedace niedzielna rozrywka zblizaja nas i oddalaja od siebie. Zblizaja kultury, w sklepie widoczne i muzumanki z chidzabem zaslaniajacym kuszace wlosy, i Europejki, i Azjatki. Matki z wozkami, ojcowie, koledzy... kazdy niezaleznie od wieku i wyznania robi zakupy tej niedzieli.

Wciaz jeszcze pamietam te niedziele, kiedy po wspolnym obiedzie szlismy na spacer, do babci na swiezo upieczone ciasto, czy po prostu jechalismy w gory. Teraz, coraz czesciej lapie sie na tym ze trendy, to jest radosc zycia w rozmiarze 36.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz